John Green
Gwiazd naszych wina
Przeł. Magda Białoń-Chalecka
- polska premiera 6
lutego
- od ponad roku bestseller „New York
Timesa”
- powieść
roku 2012 wg „Time”
- autor roku wg „Entertainment
Weekly”
- laureatka najważniejszej nagrody
czytelników w USA: Goodreads - Choice Awards 2012
- nr 1 „Wall Street Journal”
- polecana przez „Booklist”
- przekład na kilkadziesiąt języków
- wkrótce film
w produkcji Fox 2000
świetne recenzje w
„The Guardian”,
„New York Timesie”,
National Public Radio,
„Huffington Post”,
„Washington Post”,
na GoodReads i in.
Opis:
Hazel ma szesnaście
lat, a jednym z nieodłącznych elementów jej życia jest aparat
tlenowy imieniem Philip. Odkąd trzy lata temu zachorowała na raka,
nie chodzi do szkoły, spędzając dni głównie na czytaniu
(zwłaszcza ukochanej książki) i oglądaniu „America's Next Top
Model”. Jednak gdy na spotkaniu grupy wsparcia dla chorej młodzieży
poznaje Augustusa, w jej życiu następuje zwrot o 180 stopni. Czeka
ją podróż, nieoczekiwana i wytęskniona zarazem, w poszukiwaniu
odpowiedzi na najważniejsze pytania: czym są choroba i zdrowie, co
znaczy życie i śmierć, jaki ślad człowiek może po sobie
zostawić na świecie.
Gwiazd naszych wina Johna Greena jest
wnikliwa i odważna, zabawna i ironiczna. Autor, pisząc o
nastolatkach, ale nie tylko dla nich, w błyskotliwy sposób zgłębia
w niej tragiczną kwestię życia i miłości.
Cena: 34,90
Miękka okładka ze skrzydełkami
Fragment:
„Gwiazd
naszych wina”
John
Green
Przełożyła
Magda Białoń-Chalecka
1
Pod
koniec zimy siedemnastego roku mojego życia mama stwierdziła, że
wpadłam w depresję. Zapewne doszła do tego wniosku, bo rzadko
wychodziłam z domu, spędzałam długie godziny w łóżku, ciągle
czytałam tę samą książkę, mało co jadłam i całkiem sporo
wolnego czasu, którego miałam w nadmiarze, poświęcałam na
rozmyślania o śmierci.
W
każdej ulotce, na każdej stronie internetowej i w ogóle we
wszelkich materiałach dotyczących raka wśród efektów ubocznych
choroby zawsze wymieniana jest depresja. Lecz tak naprawdę ona nie
jest skutkiem ubocznym raka. Depresja jest skutkiem ubocznym
umierania. (Zresztą rak też jest skutkiem ubocznym umierania.
Właściwie prawie wszystko nim jest). Tak czy siak, mama uznała, że
potrzebuję pomocy, więc zawiozła mnie do lekarza rodzinnego,
doktora Jima, który przyznał, że rzeczywiście tonę w totalnie
obezwładniającej depresji klinicznej, a zatem należy zaordynować
mi odpowiednie leki, a ponadto wysłać mnie na cotygodniowe zajęcia
grupy wsparcia.
Do
grupy, której skład bezustannie się zmieniał, należeli młodzi
ludzie na różnych etapach rozwoju choroby nowotworowej. Dlaczego
jej skład się zmieniał? Efekt uboczny umierania.
Oczywiście,
spotkania grupy były koszmarnie przygnębiające. Odbywały się co
środa w podziemiu kościoła episkopalnego, mieszczącego się w
kamiennym gmachu zbudowanym na planie krzyża. Siadaliśmy wszyscy w
kręgu, w samym środku tego krzyża, dokładnie tam, gdzie
nałożyłyby się na siebie dwie belki i gdzie znalazłoby się
serce Jezusa.
Zwróciłam
na to uwagę, ponieważ Patrick, lider grupy wsparcia i jej jedyny
pełnoletni uczestnik, na każdym koszmarnym spotkaniu mówił o
uświęconym Sercu Jezusa i o tym, jak to my, młodzi chorzy na raka,
siedzimy dokładnie w samym jego środku i tak dalej.
A
oto jak przebiegały spotkania w Sercu Bożym: sześcioro, siedmioro
albo dziesięcioro nastolatków wchodziło/wjeżdżało na wózkach
do sali, raczyło się nędznym poczęstunkiem złożonym z
ciasteczek i lemoniady, siadało w Kręgu Zaufania i wysłuchiwało
Patricka, który po raz tysięczny relacjonował przygnębiającą
historię swojego życia, czyli mówił o tym, że miał nowotwór
jąder i lekarze uważali, że umrze, ale nie umarł, i proszę –
oto on, nadal żywy, zupełnie dorosły, w kościelnej piwnicy, w sto
trzydziestym siódmym najładniejszym mieście Ameryki, rozwiedziony,
uzależniony od gier komputerowych, niemający przyjaciół, ledwie
wiążący koniec z końcem dzięki eksploatowaniu swojej
nowotworowej przeszłości, mozolnie dążący do zdobycia dyplomu
magisterskiego, choć on i tak nie poprawi jego perspektyw
zawodowych, czekający, jak my wszyscy, na miecz Damoklesa, niosący
wyzwolenie, któremu umknął wiele lat temu, gdy rak odebrał mu oba
jajka, lecz oszczędził to, co tylko najbardziej wspaniałomyślny
człowiek mógłby nazwać życiem.
I TY
TEŻ MOŻESZ MIEĆ TYLE SZCZĘŚCIA!
Potem
się przedstawialiśmy: Imię. Wiek. Diagnoza. I jak się dzisiaj
czujemy. Jestem Hazel, mówiłam, gdy nadchodziła moja kolej.
Szesnaście lat. Pierwotnie rak tarczycy, z imponującą satelitarną
kolonią od dawna osiadłą w płucach. I czuję się dobrze.
Gdy
już prezentacje obeszły całe kółko, Patrick zawsze pytał, czy
ktoś chciałby się podzielić swoimi przeżyciami. I wówczas
zaczynało się prawdziwe pandemonium wsparcia: wszyscy opowiadali o
sile, walce i wygrywaniu, o remisji i tomografii. Muszę oddać
sprawiedliwość Patrickowi: pozwalał nam też mówić o śmierci.
Ale większość obecnych nie umierała. Większość miała dożyć
wieku dorosłego, tak jak on.
(Co
oznaczało, że wszystko to było podszyte sporą dozą rywalizacji,
ponieważ każdy chciał pokonać nie tylko nowotwór, ale też
pozostałych obecnych w sali. Zdaję sobie sprawę, że to
nieracjonalne, ale kiedy ci oznajmiają, że masz na przykład
dwadzieścia procent szans na przeżycie pięciu lat, włącza się
matematyka i uświadamiasz sobie, że to jak jeden do pięciu…
Rozglądasz się więc i kalkulujesz tak, jak by to zrobiła każda
zdrowa osoba: muszę przeżyć czworo z tu obecnych).
Jedynym
pozytywnym akcentem na tych spotkaniach był chłopak imieniem Isaac,
chudy młodzieniec o pociągłej twarzy i prostych, jasnych włosach
opadających na jedno oko. To właśnie oczy były jego problemem.
Trafił mu się jakiś fantastycznie nieprawdopodobny nowotwór oczu.
Jedno usunięto mu, gdy był dzieckiem, a teraz nosił koszmarnie
grube okulary, przez które jego oczy (i to prawdziwe, i to szklane)
wyglądały na nadnaturalnie ogromne, tak jakby cała głowa składała
się głównie z gałek ocznych. Z tego, czego zdołałam się
dowiedzieć przy tych rzadkich okazjach, kiedy Isaac dzielił się
przeżyciami z grupą, nawrót choroby stanowił śmiertelne
zagrożenie dla jego drugiego oka.
Porozumiewaliśmy
się z Isaakiem niemalże wyłącznie za pomocą westchnień. Za
każdym razem, gdy ktoś rekomendował nową dietę antynowotworową,
wdychanie zmielonej płetwy rekina czy coś w tym rodzaju, chłopak
zerkał na mnie i wzdychał dyskretnie. Ja nieznacznie kręciłam
głową i wzdychałam w odpowiedzi.
A
zatem grupa wsparcia była kompletnie denna i po kilku tygodniach na
samą myśl o niej miałam ochotę kopać i wrzeszczeć. Akurat tej
środy, kiedy miałam poznać Augustusa Watersa, siedziałam na
kanapie z mamą i oglądałam trzeci etap dwunastogodzinnego maratonu
z poprzedniego sezonu America’s Next Top Model (który, prawdę
mówiąc, już widziałam, ale co tam), wszelkimi sposobami usiłując
się wykręcić od wyjścia z domu.
Ja:
Odmawiam chodzenia na grupę wsparcia.
Mama:
Jednym z symptomów depresji jest brak zainteresowania formami
aktywnego spędzania czasu.
Ja:
Proszę, pozwól mi oglądać America’s Next Top Model. To jest
aktywne spędzanie czasu.
Mama:
To jest pasywne spędzanie czasu.
Ja:
Mamo! Proszę.
Mama:
Hazel, jesteś już nastolatką, nie małym dzieckiem. Musisz mieć
przyjaciół, wychodzić z domu i prowadzić normalne życie.
Ja:
Jeżeli chcesz, żebym była nastolatką, nie posyłaj mnie na grupę
wsparcia. Kup mi fałszywy dowód osobisty, żebym mogła chodzić do
klubów, pić wódkę i brać haszysz.
Mama:
Zacznijmy od tego, że haszyszu się nie bierze.
Ja:
Widzisz, wiedziałabym takie rzeczy, gdybyś załatwiła mi fałszywy
dowód.
Mama:
Pójdziesz na grupę wsparcia.
Ja:
Błeee!
Mama:
Hazel, zasługujesz na normalne życie.
To
zamknęło mi usta, choć nie bardzo rozumiałam, jak uczestniczenie
w spotkaniach grupy wsparcia wpasowuje się w definicję „normalnego
życia”. Zgodziłam się pójść – jednak najpierw
wynegocjowałam prawo do nagrania półtora odcinka programu, który
miał mnie ominąć.
Chodziłam
na grupę wsparcia z tych samych powodów, z których pozwalałam
pielęgniarkom po zaledwie półtorarocznej edukacji truć mnie
chemikaliami o egzotycznych nazwach: chciałam zadowolić rodziców.
Na tym świecie jest tylko jedna rzecz okropniejsza niż umieranie na
raka w wieku szesnastu lat, a jest nią posiadanie dziecka, które na
tego raka umiera.
Mama
zaparkowała na okrągłym podjeździe z tyłu kościoła o 16.56.
Udawałam, że poprawiam coś przy butli z tlenem, żeby zyskać
chociaż sekundę.
– Chcesz,
żebym ci to zaniosła?
– Nie
trzeba – odrzekłam. Cylindryczny zielony zbiornik ważył tylko
kilka kilogramów, a poza tym i tak ciągnęłam go za sobą na małym
metalowym wózku. Butla dostarczała mi dwa litry tlenu na minutę za
pośrednictwem wąsów tlenowych – przejrzystej rurki, która
rozdzielała się na karku, zawijała za uszami i ponownie łączyła
pod nosem. Całe to urządzenie było niezbędne, ponieważ moje
płuca w roli płuc spisywały się beznadziejnie.
– Kocham
cię – powiedziała mama, gdy wysiadłam.
– Ja
ciebie też, mamo. Do zobaczenia o szóstej.
– Zaprzyjaźnij
się z kimś! – zawołała przez opuszczone okno, kiedy się
oddalałam.
Nie
chciałam jechać windą, ponieważ jazda windą w grupie wsparcia to
czynność symptomatyczna dla Ostatnich Dni. Zeszłam więc po
schodach. Wzięłam sobie ciastko, nalałam trochę lemoniady do
plastikowego kubka, a potem się odwróciłam.
Patrzył
na mnie chłopak.
Na
pewno nigdy wcześniej go nie widziałam. Był wysoki i smukły, choć
muskularny. Plastikowe krzesełko, jakich używają dzieci w
podstawówce, wydawało się pod nim śmiesznie małe. Miał
mahoniowe włosy, proste i krótkie. Wyglądał, jakby był w moim
wieku, może o rok starszy. Siedział, opierając się kością
ogonową o krawędź krzesła, w pozie agresywnie niedbałej, z jedną
dłonią do połowy wsuniętą do kieszeni ciemnych dżinsów.
Odwróciłam
wzrok, nagle świadoma swoich rozlicznych niedoskonałości. Miałam
na sobie stare dżinsy, które niegdyś były obcisłe, ale teraz
wisiały w niewłaściwych miejscach, oraz żółtą koszulkę z
emblematem zespołu, którego już nawet nie lubiłam. Do tego ta
fryzura: byłam ostrzyżona na pazia i nawet się nie pofatygowałam,
żeby przed wyjściem przeczesać włosy szczotką. Co więcej,
miałam śmiesznie okrągłe policzki – efekt uboczny terapii.
Wyglądałam jak proporcjonalnie zbudowana osoba z balonem zamiast
głowy. Nie wspominając o opuchniętych kostkach u nóg. Znów
zerknęłam na niego i okazało się, że nadal mnie obserwuje.
Przyszło
mi do głowy, że nareszcie rozumiem, dlaczego to się nazywa k o n t
a k t wzrokowy.
Weszłam
w krąg i usiadłam przy Isaacu, w odległości dwóch krzeseł od
tamtego chłopaka. Znów zerknęłam. A on wciąż na mnie patrzył.
Powiem
wprost: był przystojny. Jeśli nieatrakcyjny chłopak uporczywie się
w ciebie wgapia, to w najlepszym wypadku uznajesz jego zachowanie za
krępujące, a w najgorszym za formę napastowania. Ale przystojny
chłopak… no cóż.
Wyjęłam
telefon i nacisnęłam przycisk, żeby sprawdzić godzinę – 16.59.
Krąg zapełnił się nieszczęśnikami w wieku od dwunastu do
osiemnastu lat, a potem Patrick rozpoczął od modlitwy o pogodę
ducha: „Panie, daj mi siłę, abym zmienił to, co zmienić mogę;
daj mi cierpliwość, abym zniósł to, czego zmienić nie mogę, i
daj mi mądrość, abym odróżnił jedno od drugiego”. A ten facet
nadal się we mnie wpatrywał. Poczułam, że się rumienię.
W
końcu uznałam, że najodpowiedniejsza strategia to też zacząć
się gapić. Przecież chłopaki nie mają monopolu na takie
zachowanie. Zatem wpiłam się w niego przenikliwym wzrokiem, podczas
gdy Patrick po raz tysięczny opowiadał o swojej bezjajeczności i
tak dalej. Rozpoczęliśmy pojedynek na spojrzenia. Po chwili
przystojniak uśmiechnął się i wreszcie zwrócił swoje błękitne
oczy w inną stronę. Kiedy znów na mnie popatrzył, uniesieniem
brwi oznajmiłam: „Ja wygrałam”.
Wzruszył
ramionami. Patrick mówił dalej, aż w końcu nadszedł czas na
przedstawienie się.
– Isaac,
może ty będziesz dzisiaj pierwszy. Wiem, że czekają cię trudne
chwile.
– Tja
– potwierdził Isaac. – Na imię mi Isaac. Mam siedemnaście lat.
I wygląda na to, że za kilka tygodni przejdę operację, po której
stracę wzrok. Nie żebym narzekał czy coś, ponieważ wiem, że
wielu z nas ma gorzej, ale cóż, bycie ślepcem jest do bani. Jakoś
daję radę dzięki pomocy mojej dziewczyny. I takich przyjaciół
jak Augustus. – Skinął głową w stronę chłopaka, który w ten
sposób zyskał imię. – No i tak… – westchnął. Patrzył
teraz na swoje dłonie, które złożył w kształt tipi. – Nic nie
można na to poradzić.
– Możesz
na nas polegać, Isaacu – odezwał się Patrick. – Powiedzcie to
Isaacowi. Wszyscy monotonnym głosem wyskandowaliśmy:
– Możesz
na nas polegać.
Następnie
przyszła kolej na Michaela. Dwanaście lat. Białaczka. Od zawsze
chorował na białaczkę. Czuł się dobrze. (A przynajmniej tak
twierdził. Przyjechał windą).
Lida
miała szesnaście lat i była dość ładna, by nasz przystojniak
mógł zawiesić na niej oko. Była stałą członkinią grupy –
miała właśnie długi okres remisji nowotworu wyrostka
robaczkowego. Do tej pory nie wiedziałam, że coś takiego w ogóle
istnieje. Powiedziała – jak za każdym poprzednim razem, kiedy
brałam udział w spotkaniu – że czuje się s i l n a. Odebrałam
to jako przechwałkę, czując, jak delikatny strumień tlenu
łaskocze mnie w nozdrza.
Jeszcze
pięć innych osób musiało się przedstawić, zanim dotarliśmy do
niego. Uśmiechnął się lekko. Głos miał niski, chrapliwy i
zabójczo seksowny.
– Nazywam
się Augustus Waters – oznajmił. – Mam siedemnaście lat.
Półtora roku temu zawarłem przelotną znajomość z
kostniakomięsakiem, ale dziś przyszedłem tutaj na prośbę Isaaca.
– A
jak się czujesz? – zapytał Patrick.
– O,
świetnie. – Augustus Waters uśmiechnął się kątem ust. – Jak
na rollercoasterze, który cały czas jedzie w górę, przyjacielu.
Gdy
nadeszła moja kolej, powiedziałam:
– Jestem
Hazel. Mam szesnaście lat. Guz tarczycy z przerzutami do płuc.
Czuję się dobrze.
Godzina
mijała szybko. Omawiano walki, zwycięskie bitwy w wojnach skazanych
na przegraną. Żywiono się nadzieją. Wychwalano i potępiano
rodziny. Uzgodniono, że przyjaciele po prostu tego nie rozumieją.
Popłynęły łzy. Zaoferowano pocieszenie. Ani Augustus Waters, ani
ja nie odzywaliśmy się, dopóki Patrick nie zaproponował:
– Augustusie,
może zechciałbyś podzielić się z grupą swoimi obawami.
– Moimi
obawami?
– Tak.
– Boję
się zapomnienia – wyznał bez chwili wahania. – Boję się tego
niczym ślepiec ciemności.
– Za
wcześnie na takie uwagi – wtrącił Isaac z lekkim uśmiechem.
– Wyraziłem
się niedelikatnie? – zafrasował się Augustus. – Potrafię być
ślepy na uczucia innych ludzi.
Isaac
zaśmiał się, ale Patrick uniósł palec w karcącym geście.
– Augustusie,
proszę, wróćmy do ciebie i twoich walk. Powiedziałeś, że boisz
się zapomnienia?
– Tak
– potwierdził chłopak.
Patrick
wyglądał na zagubionego.
– Czy,
hm, czy ktoś chciałby jakoś to skomentować?
Nie
chodziłam do normalnej szkoły od trzech lat. Moimi najlepszymi
przyjaciółmi byli rodzice. Trzecim przyjacielem był pisarz, który
nie miał nawet pojęcia o moim istnieniu. Należałam do osób
raczej nieśmiałych, nie do takich, które w klasie ciągle siedzą
z ręką w górze.
A
mimo to tym razem postanowiłam się odezwać. Niepewnie podniosłam
dłoń i Patrick, wyraźnie zachwycony, natychmiast zawołał:
– Hazel!
Na
pewno uznał, że się wreszcie otworzyłam, że staję się Częścią
Grupy.
Popatrzyłam
na Augustusa Watersa, który odwzajemnił moje spojrzenie. Oczy miał
tak błękitnie, że aż przejrzyste.
– Nadejdzie
czas – zaczęłam – gdy wszyscy będziemy martwi. Nadejdzie czas,
gdy nie pozostanie ani jeden człowiek, który by pamiętał, że
ktokolwiek kiedykolwiek żył czy że nasz gatunek czegokolwiek
dokonał. Nie pozostanie nikt, kto by pamiętał Arystotelesa lub
Kleopatrę, a co dopiero ciebie. Wszystko, co zrobiliśmy,
zbudowaliśmy, napisaliśmy, wymyśliliśmy albo odkryliśmy, pójdzie
w zapomnienie, a to – wykonałam szeroki gest – zupełnie straci
sens. Może ta chwila nadejdzie szybko, a może jest odległa o
miliony lat, ale nawet jeśli przetrwamy śmierć naszego słońca,
nie będziemy istnieć wiecznie. Był czas, gdy organizmy nie miały
świadomości, i nadejdzie czas, gdy znów będą jej pozbawione. Nie
myśl o tym, że zapomnienie jest nieuniknione. Wierz mi, że wszyscy
tak robią.
Dowiedziałam
się tego od wspomnianego wcześniej trzeciego najlepszego
przyjaciela, Petera van Houtena, żyjącego w odosobnieniu autora
Ciosu udręki, książki w moim mniemaniu najbliższej Biblii. Peter
van Houten był jedynym znanym mi człowiekiem, który zdawał się
(a) rozumieć, jak to jest umierać, lecz (b) jednak nie umrzeć.
Kiedy
skończyłam, zapadła dość długa cisza, a ja patrzyłam, jak na
twarz Augustusa wypełza uśmiech – nie krzywy uśmieszek chłopaka,
który chciał wyglądać seksownie, gdy się we mnie wgapiał, ale
prawdziwy uśmiech, wręcz za szeroki na jego twarz.
– Niech
to gęś! – powiedział cicho. – Niezły z ciebie numer.
Żadne
z nas nie odezwało się więcej do zakończenia spotkania. Na koniec
musieliśmy wszyscy wziąć się za ręce i Patrick odmówił
modlitwę.
– Panie
Jezu Chryste, zebraliśmy się tutaj w Twoim Sercu, dosłownie w
Twoim Sercu, ponieważ dotknęła nas choroba. Tylko Ty znasz nas tak
dobrze, jak my znamy siebie. Poprowadź nas ku życiu i światłu
przez ten czas próby. Modlimy się za oczy Isaaca, za krew
Michaela i Jamiego, za kości Augustusa, za płuca Hazel, za krtań Jamesa. Modlimy się, byś nas uzdrowił i byśmy odczuli Twój pokój i Twoją miłość, która przekracza wszelkie zrozumienie. Nosimy w sercach tych, których znaliśmy i kochaliśmy, a którzy odeszli do Twego domu: Marię, Kade’a, Josepha, Haley, Abigail, Angelinę, Taylor, Gabriela…
Michaela i Jamiego, za kości Augustusa, za płuca Hazel, za krtań Jamesa. Modlimy się, byś nas uzdrowił i byśmy odczuli Twój pokój i Twoją miłość, która przekracza wszelkie zrozumienie. Nosimy w sercach tych, których znaliśmy i kochaliśmy, a którzy odeszli do Twego domu: Marię, Kade’a, Josepha, Haley, Abigail, Angelinę, Taylor, Gabriela…
Lista
była długa. Wielu ludzi na tym świecie już zmarło. I podczas gdy
Patrick monotonnym głosem odczytywał litanię imion z kartki
papieru, ponieważ była za długa, żeby nauczyć się jej na
pamięć, ja z zamkniętymi oczami starałam się zachować
modlitewny nastrój, ale przede wszystkim wyobrażałam sobie dzień,
w którym moje imię znajdzie się w tym zestawieniu, na samym jego
końcu, gdy wszyscy już przestają słuchać.
Kiedy
Patrick umilkł, wygłosiliśmy tę durną mantrę – BĘDĘ ŻYŁ
DZIŚ NAJLEPIEJ, JAK POTRAFIĘ – i spotkanie dobiegło końca.
Augustus Waters dźwignął się z krzesła i podszedł do mnie. Chód
miał tak samo krzywy jak uśmiech. Był ode mnie znacznie wyższy,
ale stanął w pewnej odległości, więc nie musiałam odchylać
głowy, by spojrzeć mu w oczy.
– Jak
się nazywasz? – zapytał.
– Hazel.
– A
pełne nazwisko?
– Hazel
Grace Lancaster.
Już
miał powiedzieć coś więcej, kiedy podszedł do nas Isaac.
–
Poczekaj chwilę – poprosił Augustus, unosząc
palec, a potem zwrócił się do kolegi: – Było znacznie gorzej,
niż uprzedzałeś.
– Mówiłem
ci, że to przygnębiające.
– To
po co bierzesz w tym udział?
– Nie
wiem. Może trochę pomaga?
Augustus
spytał go na ucho, myśląc, że nie usłyszę:
– Czy
ona często tu przychodzi?
Nie
dosłyszałam odpowiedzi Isaaca, ale Augustus rzekł:
– Rozumiem.
– Ujął przyjaciela za oba ramiona i cofnął się pół kroku. –
Opowiedz Hazel, co się wydarzyło w klinice.
Isaac
oparł się dłonią o stolik z przekąskami i skupił na mnie
spojrzenie swojego wielkiego oka.
– Dobra.
Poszedłem rano do kliniki i wyznałem chirurgowi, że wolałbym być
głuchy niż ślepy. A on na to: „To nie działa w ten sposób”,
więc ja: „Tja, rozumiem, że to tak nie działa. Mówię tylko, że
wolałbym być głuchy niż ślepy, gdybym miał wybór, choć
przecież wiem, że go nie mam”. A facet odpowiedział: „Dobra
wiadomość jest taka, że nie będziesz głuchy”. Odrzekłem więc:
„Dziękuję za zapewnienie, że nie ogłuchnę z powodu raka oka.
Mam wielkie szczęście, że taki intelektualny gigant jak pan
zgodził się mnie operować”.
– Prawdziwy
kozak – uznałam. – Postaram się zachorować na nowotwór oka,
żeby tylko go poznać.
– Powodzenia.
No dobra, muszę lecieć. Czeka na mnie Monica. Chcę się na nią
napatrzeć, póki mogę.
– Gramy
w Counterinsurgence jutro? – zapytał Augustus.
– No
pewnie. – Isaac okręcił się na pięcie i wbiegł na górę,
przeskakując po dwa stopnie naraz.
Augustus
odwrócił się do mnie.
– Dosłownie
– powiedział.
– Dosłownie?
– zdziwiłam się.
– Znajdujemy
się dosłownie w Sercu Jezusa – wyjaśnił. – Myślałem, że to
kościelna piwnica, a tymczasem to dosłownie Serce Jezusa.
– Ktoś
powinien mu o tym powiedzieć – zauważyłam. – Chyba
niebezpiecznie jest trzymać w swoim sercu młodzież chorą na raka.
– Sam
bym mu powiedział – wtrącił Augustus – ale niestety dosłownie
utknąłem w Jego Sercu, więc mnie nie usłyszy.
Zaśmiałam
się. Pokręcił głową, spoglądając na mnie.
– Co?
– zapytałam.
– Nic
– odrzekł.
– To
dlaczego tak na mnie patrzysz?
Uśmiechnął
się półgębkiem.
– Bo
jesteś piękna. Lubię patrzeć na pięknych ludzi, a jakiś czas
temu postanowiłem nie odmawiać sobie prostych życiowych
przyjemności. – Zapadła krótka niezręczna cisza. Augustus
przebił się przez nią. – Zwłaszcza biorąc pod uwagę to, że
wszystko i tak skończy się zapomnieniem, jak przed chwilą
wyjątkowo klarownie wyłożyłaś.
Parsknęłam,
westchnęłam czy może odetchnęłam, co i tak zabrzmiało jak
kaszlnięcie, po czym zaprotestowałam:
– Nie
jestem…
– Przypominasz
zbuntowaną Natalie Portman. Natalie Portman z filmu V jak vendetta.
– Nie
widziałam go.
– Naprawdę?
– zdziwił się. – Piękna, rozczochrana dziewczyna zadziera z
władzami i wbrew własnej woli zakochuje się w pewnym mężczyźnie,
choć wie, że ma on kłopoty. Czy to nie brzmi jak twoja biografia?
Flirtował
każdą sylabą. Mówiąc szczerze, ekscytował mnie. Nie wiedziałam
nawet, że faceci mogą mnie ekscytować – nie w ten sposób, nie w
rzeczywistości.
Obok
nas przeszła jakaś młodsza dziewczynka.
– Jak
leci, Aliso? – zapytał.
Uśmiechnęła
się i wymamrotała:
– Cześć,
Augustusie.
– Dziewczyna
z Memoriala – wyjaśnił. Memorial był dużym szpitalem
klinicznym. – A ty gdzie się leczysz?
– W
Dziecięcym – odrzekłam, a mój głos zabrzmiał dużo słabiej,
niż tego chciałam. Augustus pokiwał głową. Najwyraźniej rozmowa
dobiegła końca. – No cóż… – powiedziałam, niepewnie
wskazując głową schody, które miały nas wyprowadzić z
Dosłownego Serca Jezusa. Przechyliłam wózek i ruszyłam. Augustus
pokuśtykał obok mnie. – Do zobaczenia następnym razem –
zasugerowałam.
– Powinnaś
go obejrzeć – oznajmił. – To znaczy film V jak vendetta.
– Dobra.
Postaram się.
– Nie.
Ze mną. W moim domu – wyjaśnił. – Teraz.
Zatrzymałam
się.
– Ledwie
cię znam, Augustusie Watersie. Równie dobrze możesz maniakalnie
mordować ludzi siekierą.
Pokiwał
głową.
– Słusznie,
Hazel Grace. – Minął mnie. Jego szerokie ramiona rozpychały
zieloną koszulkę polo. Plecy miał proste, choć lekko przechylał
się w prawo, z powodu protezy nogi, jak się domyśliłam.
Kostniakomięsak czasami odbiera kończynę, żeby sobie spróbować
człowieka. A jak mu posmakuje, bierze też resztę.
Poszłam
za nim na górę, ale zostałam w tyle. Poruszałam się powoli, gdyż
wchodzenie po schodach nie stanowiło ulubionego ćwiczenia dla moich
płuc.
Potem
wyszliśmy z Jezusowego Serca na parking. Wiosenne powietrze
osiągnęło chłodną stronę doskonałości, a późnopopołudniowe
słońce niebiańsko raniło nasze oczy1.
Mama
jeszcze nie przyjechała, co wydało mi się dziwne, ponieważ do tej
pory zawsze na mnie czekała. Rozejrzałam się i zauważyłam, jak
wysoka, kształtna brunetka wgniata Isaaca w kamienną ścianę
świątyni, całując go zaborczo. Znajdowali się na tyle blisko, że
moich uszu dobiegały specyficzne dźwięki, które wydawali, a także
słyszałam, jak on powtarza: „Zawsze”, a ona odpowiada:
„Zawsze”.
Nagle
koło mnie stanął Augustus i szepnął:
– Oni
mocno wierzą w zasadę Publicznego Okazywania Uczuć.
– O
co chodzi z tym „zawsze”? – Siorbanie zyskało na
intensywności.
– To
ich motto. Będą się z a w s z e kochali i tak dalej. Ostrożnie
szacując, powiedziałbym, że w ciągu ostatniego roku użyli tego
słowa jakieś cztery miliony razy.
Podjechały
kolejne dwa samochody, do których wsiedli Michael oraz Alisa.
Zostaliśmy tylko ja i Augustus, obserwujący Isaaca i Monicę,
którzy poczynali sobie coraz śmielej, jakby wcale nie opierali się
o ścianę miejsca kultu. Isaac sięgnął do jej piersi pod koszulką
i zaczął ją miętosić, trzymając dłoń nieruchomo i poruszając
tylko palcami. Zastanawiałam się, czy to może być przyjemne.
Wcale tak nie wyglądało, ale postanowiłam wybaczyć Isaacowi,
ponieważ miał niedługo stracić wzrok. Zmysły muszą się
nasycić, póki człowiek czuje jeszcze głód i tak dalej.
– Wyobraź
sobie, że po raz ostatni jedziesz do szpitala – odezwałam się
cicho. – Po raz ostatni w ogóle jedziesz samochodem.
Nie
patrząc na mnie, Augustus odparł:
– Psujesz
mi nastrój, Hazel Grace. Usiłuję obserwować pierwszą miłość z
jej cudowną nieporadnością.
– Wydaje
mi się, że on sprawia jej ból – zauważyłam.
– Tak,
trudno orzec, czy próbuje ją podniecić, czy wykonać badanie
piersi. – W tym momencie Augustus Waters sięgnął do kieszeni i
wyjął – Panie, zlituj się – paczkę papierosów. Otworzył ją
i włożył papierosa do ust.
– Ty
tak na poważnie? – zdumiałam się. – Uważasz, że to jest
fajne? O Boże, właśnie wszystko zniszczyłeś.
– Jakie
wszystko? – zainteresował się, patrząc na mnie. Niezapalony
papieros zwisał z kącika jego nieuśmiechniętych ust.
– Całą
sytuację, kiedy to chłopak, który nie jest nieatrakcyjny,
nieinteligentny czy nie do zaakceptowania w jakiś szczególnie
widoczny sposób, gapi się na mnie, rozumie niewłaściwe użycie
dosłowności, porównuje mnie do aktorek i zaprasza do swojego domu
na film. Ale oczywiście musi istnieć jakaś hamartia, a twoja
polega na tym, że, mój Boże, chociaż miałeś cholernego raka,
płacisz korporacji za szansę na to, aby wyhodować sobie kolejnego.
O mój Boże! Zapewniam cię, że problemy z oddychaniem wcale nie są
fajne. Totalnie się rozczarowałam. Totalnie.
– Hamartia?
– zapytał, nadal z papierosem w ustach, przez co zaciskał zęby.
Niestety miał piękną linię szczęki.
– Tragiczna
skaza – wyjaśniłam, odwracając się od niego. Ruszyłam do
krawężnika, zostawiając Augustusa z tyłu, i wtedy usłyszałam,
że nieopodal rusza jakiś samochód. To była mama. Pewnie czekała,
żebym się z kimś zaprzyjaźniła czy coś w tym rodzaju.
Czułam,
jak narasta we mnie ta dziwna mieszanina rozczarowania i złości.
Nawet nie wiem tak naprawdę, co to było za uczucie, tylko że mnie
przepełniało i że chciałam walnąć Augustusa, a równocześnie
wymienić moje płuca na takie, które potrafią być płucami.
Stałam w trampkach na samej krawędzi krawężnika z kulą na
łańcuchu w postaci zbiornika z tlenem i dokładnie w chwili, gdy
mama podjechała, poczułam, jak ktoś chwyta mnie za rękę.
Wyrwałam
dłoń, ale odwróciłam się do niego.
– Nie
zabijają, dopóki ich nie zapalisz – powiedział, kiedy samochód
zatrzymał się przy nas. – A ja nigdy żadnego nie zapaliłem.
Widzisz, to metafora: trzymasz w zębach czynnik niosący śmierć,
ale nie dajesz mu mocy, by zabijał.
– Metafora
– powtórzyłam z powątpiewaniem. Mama czekała.
– Owszem,
metafora – zapewnił.
– Czyli
wybierasz swoje zachowania ze względu na ich metaforyczny wydźwięk…
– podsumowałam.
– O,
tak. – Uśmiechnął się. Szerokim, głupkowatym, prawdziwym
uśmiechem. – Głęboko wierzę w metafory, Hazel Grace.
Odwróciłam
się do samochodu. Zastukałam w okno. Otworzyło się.
– Idę
na film do Augustusa Watersa – powiedziałam. – Proszę, nagraj
dla mnie kilka kolejnych odcinków maratonu ANTM.
2
Augustus
prowadził katastrofalnie. Zarówno zatrzymywaniu, jak i ruszaniu
towarzyszyło gwałtowne szarpnięcie. Pas toyoty SUV wrzynał się w
moje ciało za każdym razem, gdy Augustus hamował, a moja głowa
leciała w tył, gdy przyspieszał. Być może byłam zdenerwowana –
w końcu jechałam z obcym chłopakiem do jego domu, boleśnie
świadoma tego, że moje beznadziejne płuca utrudnią wszelkie próby
obrony przed niechcianymi awansami – ale prowadził tak zaskakująco
fatalnie, że właściwie nie myślałam o niczym innym.
Przejechaliśmy
może półtora kilometra w szarpanym milczeniu, zanim się
usprawiedliwił:
– Trzy
razy oblałem egzamin na prawko.
– Nie
mów!
Zaśmiał
się, kiwając głową.
– No
cóż, nie mam odpowiedniego wyczucia w protezie, a nie potrafię
nauczyć się wciskać gaz lewą nogą. Lekarze twierdzą, że
większość osób po amputacjach nie ma problemów z jeżdżeniem,
ale… rozumiesz. Nie ja. W każdym razie wybrałem się na egzamin
po raz czwarty i szło mi tak jak teraz. – Pół kilometra przed
nami światło zmieniło się na czerwone. Augustus wdepnął
hamulec, a ja zawisłam w trójkątnych objęciach pasa
bezpieczeństwa. – Przepraszam. Przysięgam, że staram się być
delikatny. No i pod koniec egzaminu byłem pewien, że znowu oblałem,
a tymczasem instruktor powiedział: „Jazda z tobą jest
nieprzyjemna, ale bezpieczna w sensie technicznym”.
– Nie
wiem, czy się z nim zgadzam – odpowiedziałam. – Wyczuwam w tym
Bonus Rakowy.
Bonusy
Rakowe to drobne przyjemności należne dzieciom z nowotworami i
nienależne tym zdrowym: piłki do kosza z autografami sportowych
sław, bezkarne nieodrabianie zadań domowych, niezasłużone prawo
jazdy i tak dalej.
– Ta
– powiedział. Zapaliło się zielone. Napięłam się, a Augustus
wcisnął gaz do dechy.
– Wiesz,
że są samochody z ręcznym sterowaniem dla ludzi, którzy nie mogą
używać nóg? – zasugerowałam.
– Ta
– powtórzył. – Może kiedyś. – Westchnął w sposób, który
wzbudził we mnie wątpliwości, czy wierzy w jakiekolwiek „kiedyś”.
Wiedziałam, że kostniakomięsak jest w znacznym stopniu uleczalny,
ale mimo to…
Istnieje
wiele sposobów, żeby określić czyjeś przybliżone nadzieje na
przeżycie, nie pytając wprost. Użyłam więc klasycznego:
– Chodzisz
do szkoły?
Zazwyczaj
rodzice w którymś momencie zabierają cię ze szkoły, najczęściej
wtedy, kiedy spodziewają się, że niedługo kopniesz w kalendarz.
– Ta
– potwierdził. – Do North Central. Ale straciłem rok i jestem w
drugiej klasie. A ty?
Zastanawiałam
się, czy nie skłamać. W końcu nikt nie lubi trupów. Ale w
efekcie powiedziałam prawdę.
– Nie,
rodzice wycofali mnie trzy lata temu.
– Trzy
lata? – powtórzył ze zdumieniem.
Przedstawiłam
Augustusowi w skrócie historię mojego Cudu: gdy miałam trzynaście
lat, zdiagnozowano u mnie raka tarczycy czwartego stopnia. (Nie
wspomniałam mu o tym, że postawiono diagnozę trzy miesiące po
tym, jak dostałam pierwszą miesiączkę. Odebrałam to tak:
Gratulacje! Stałaś się kobietą. A teraz możesz umrzeć).
Powiedziano nam, że jest nieuleczalny.
Przeszłam
operację o nazwie „radykalna limfadenektomia szyjna”, która
jest mniej więcej tak przyjemna jak jej nazwa. Potem były
naświetlania. Następnie wypróbowali chemioterapię na guzach,
które pojawiły się w płucach. Guzy zmalały, a potem urosły.
Wówczas miałam już czternaście lat. Płuca zaczęły wypełniać
się płynem. Wyglądałam dość koszmarnie – dłonie i stopy
miałam spuchnięte jak balony, skórę popękaną, usta ciągle
sine. Istnieje taki lek, dzięki któremu człowiek nie czuje się
tak okropnie przerażony tym, że nie może oddychać, i mnóstwo
tego wlewano w moje żyły przez wkłucie centralne, a prócz niego
jeszcze kilka innych specyfików. Mimo to jest jednak coś
nieprzyjemnego w tonięciu, zwłaszcza gdy odbywa się ono stopniowo
przez kilka miesięcy. W końcu wylądowałam na OIOM-ie z zapaleniem
płuc, a mama uklękła przy moim łóżku i zapytała: „Jesteś
gotowa, skarbie?”. Odpowiedziałam, że jestem. Tato tylko
powtarzał, że mnie kocha, głosem nie tyle łamiącym się, ile
złamanym. Mówiłam mu, że też go kocham. Wszyscy trzymaliśmy się
za ręce, a ja nie mogłam złapać oddechu. Moje płuca walczyły
desperacko, rzęziły, wypychały mnie z łóżka w poszukiwaniu
pozycji, która zapewni im choć trochę powietrza, a ja byłam
zażenowana ich desperacją, zdegustowana, że po prostu nie
odpuszczą. Pamiętam, jak mama mówiła, że jest dobrze, że ze mną
jest dobrze, że będzie dobrze, a ojciec tak bardzo starał się nie
płakać, że kiedy w końcu zanosił się szlochem, co zdarzało się
regularnie, brzmiał on jak prawdziwe trzęsienie ziemi. I pamiętam,
że nie chciałam być przytomna.
Wszyscy
sądzili, że to już koniec, ale moja pani onkolog, doktor Maria,
zdołała jakoś wyciągnąć ze mnie trochę płynu i wkrótce
antybiotyki, które dostawałam na zapalenie płuc, zaczęły
działać.
Doszłam
do siebie i po niedługim czasie zostałam włączona do grupy
testującej leki eksperymentalne, tak słynne w Republice Rakonii dla
Niepracujących. Lekarstwo nazywało się Phalanxifor, a jego
molekuły były obmyślone tak, by łączyły się z komórkami
rakowymi i spowalniały ich wzrost. Nie działało na mniej więcej
siedemdziesiąt procent chorych. Ale na mnie zadziałało. Guzy
zmalały.
I
takie pozostały. Wiwat, Phalanxifor! Przez ostatnie półtora roku
moje przerzuty prawie się nie powiększyły, dzięki czemu mam
płuca, które co prawda słabo sprawdzają się w swojej roli, ale
możliwe, że dzięki butli z tlenem i dziennej dawce Phalanxiforu
będą dawały radę jeszcze przez jakiś nieokreślony czas.
Mówiąc
szczerze, mój Wielki Cud kupił mi jedynie odrobinę czasu. (Nie
znałam jeszcze wielkości tej odrobiny). Ale opowiadając o nim
Augustusowi, odmalowałam obraz w samych różowych barwach,
podkreślając cudowność tego Cudu.
– W
takim razie teraz musisz wrócić do liceum – uznał.
– Niestety
nie mogę – odrzekłam – ponieważ zdałam już zaocznie maturę.
Uczę się teraz w MCC. – To był nasz lokalny college.
– Dziewczyna
z college’u! – powiedział, kiwając głową. – To wyjaśnia tę
aurę wyrafinowania. – Uśmiechnął się do mnie kpiąco.
Żartobliwie pacnęłam go w ramię. Wyczułam pod skórą mięsień,
napięty i imponujący.
Z
piskiem opon skręciliśmy na osiedle otoczone dwuipółmetrowym
tynkowanym murem. Jego dom był pierwszy po lewej. Dwupiętrowy, w
stylu kolonialnym. Gwałtownie zaparkowaliśmy na podjeździe.
Weszłam
za Augustusem do środka. Na drewnianej tabliczce na drzwiach
wygrawerowano kursywą słowa: „Tam dom twój, gdzie serce twoje”.
Okazało się, że całe mieszkanie przybrane jest podobnymi
mądrościami. Nad wieszakiem wisiała sentencja: „Dobrych
przyjaciół trudno znaleźć, a jeszcze trudniej zapomnieć”.
Natomiast haftowana poducha w umeblowanym antykami salonie
obiecywała: „W ciężkich chwilach rodzi się prawdziwa miłość”.
Augustus zauważył, że ją czytam.
– Rodzice
nazywają je motywatorami – wyjaśnił. – Są wszędzie.
Mama
i tata mówili na niego Gus. Przygotowywali właśnie enchillady w
kuchni (witraż nad zlewem głosił entuzjastycznie: „Rodzina jest
wieczna”). Mama nakładała kurczaka na tortille, które tata
zwijał i umieszczał w szklanym naczyniu żaroodpornym. Nie wydawali
się zaskoczeni moim przyjściem, co miało sens: to, że czułam się
wyjątkowa przy Augustusie, wcale nie znaczyło, że taka byłam
naprawdę. Może co wieczór sprowadzał do domu inną dziewczynę,
żeby ją obłapiać podczas oglądania filmu.
– To
jest Hazel Grace – przedstawił mnie.
– Wystarczy
tylko Hazel – sprostowałam.
– Jak
się masz, Hazel? – przywitał mnie ojciec Gusa. Był wysoki –
niemalże wzrostu syna – i chudy tak, jak ludzie w wieku rodziców
zazwyczaj nie bywają.
– Okay
– odrzekłam.
– Jak
było na grupie wsparcia u Isaaca?
– Fantastycznie
– oznajmił Gus z ironią.
– Ależ
z ciebie maruda – zganiła go mama. – Hazel, tobie się podobało?
Wahałam
się przez chwilę, nie wiedząc, czy skalibrować odpowiedź tak,
żeby zadowoliła Augustusa, czy jego rodziców.
– Większość
uczestników jest naprawdę miła – powiedziałam w końcu.
– To
samo odkryliśmy podczas leczenia Gusa w Memorialu, jeśli chodzi o
rodziny chorych – wyznał ojciec. – Wszyscy byli tacy mili. I
silni. W najcięższych chwilach Bóg stawia na naszej drodze
najlepszych ludzi.
– Szybko,
dajcie mi poduchę i nici, muszę uwiecznić nowy motywator –
oznajmił Augustus. Jego ojciec wyglądał na lekko dotkniętego, ale
Gus objął go za szyję swoim długim ramieniem i powiedział: –
Żartuję, tato. Lubię te szalone motywatory. Naprawdę. Tylko nie
mogę się do tego przyznawać, bo jestem nastolatkiem.
Ojciec
wzniósł oczy do nieba.
– Mam
nadzieję, że zjesz z nami kolację? – zapytała mama. Była niską
brunetką, nieco myszowatą.
– Chyba
tak – odpowiedziałam. – Muszę być w domu przed dziesiątą.
Ale niestety nie jadam mięsa.
– Nie
ma sprawy. Zrobimy dla ciebie kilka wegetariańskich – zapewniła.
– Zwierzaki
są zbyt milusie? – zakpił Gus.
– Chcę
zminimalizować liczbę zgonów, za które ponoszę odpowiedzialność
– wyjaśniłam.
Gus
już otworzył usta, żeby odpowiedzieć, ale się powstrzymał.
Jego
mama przerwała ciszę:
– Uważam,
że to wspaniałe podejście.
Przez
chwilę rozmawialiśmy o tym, że te enchillady to Słynne Enchillady
Watersów, których grzech nie spróbować, że Gus też musi wracać
o dziesiątej i że zupełnie nie ufają ludziom, którzy każą
wracać swoim dzieciom o innej godzinie, i czy chodzę do szkoły –
„uczy się w college’u”, wtrącił Augustus – i że pogoda
jest naprawdę absolutnie przecudowna jak na marzec, a na wiosnę
wszystko jest takie świeże, i ani razu nie zapytali mnie o tlen i
diagnozę, co było dziwne i miłe, a potem Augustus oznajmił:
– Obejrzymy
V jak vendetta, żeby Hazel zobaczyła swojego filmowego sobowtóra,
Natalie Portman z dwudziestego pierwszego wieku.
– Telewizor
w salonie jest do waszej dyspozycji – radośnie zapewnił tata.
– Chyba
będziemy oglądali w piwnicy.
Ojciec
zaśmiał się.
– Zawsze
warto spróbować! W salonie.
– Ale
chciałbym pokazać Hazel Grace piwnicę – obruszył się Augustus.
– Wystarczy
tylko Hazel – poprawiłam go.
– Pokaż
więc Tylko Hazel piwnicę – zaproponował ojciec – a potem
przyjdźcie na górę i obejrzyjcie film w salonie.
Augustus
wydął policzki, przeniósł ciężar ciała na zdrową nogę,
obrócił się i ruszył do przodu.
– Dzięki
– mruknął.
(…)
Mam ochotę na tę książkę, bardzo mnie intryguje, ale nie wiem, jak to wyjdzie czasowo i finansowo... Ale zobaczymy :)
OdpowiedzUsuń"Szukając Alaski" tego autora jest rewelacyjna, więc do tej jestem pozytywnie nastawiona :)
OdpowiedzUsuńJakoś nie mam ochoty na tę książkę. ;)
OdpowiedzUsuń*.* Ten fragment strasznie mi się podoba! Zdecydowanie chcę przeczytać tę książkę! :D
OdpowiedzUsuńCzytałam w oryginale, recenzje można znaleźć na moim blogu ;) Tak w skrócie - polecam, bardzo przypadło mi do gustu, duża dawka humoru i niebanalni bohaterowie ;)
OdpowiedzUsuńZapowiada się ciekawie:)
OdpowiedzUsuńRecenzja niezła, ale chyba się nie skuszę. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńto nie jest książka dla mnie, bestselery Timesa nie zawsze są naszymi polskimi hitami :)
OdpowiedzUsuń@Simon: ciekawi mnie, gdzie Ty widzisz recenzję, skoro nawet w tytule napisane jest 'zapowiedź + fragment'...
OdpowiedzUsuńNie mogę. Skutki pisania komentarzy bez znajomości posta.
UsuńFragmentu książki jeszcze nie czytałam, ale jak tylko znajdę czas to zajrzę ponownie. Z opisu, powieść zapowiada się obiecująco.
Nie mogę się doczekać kiedy będą ją mogła mieć w łapkach.
OdpowiedzUsuńU mnie też niedługo pojawi się zapowiedź tej książki ;)
OdpowiedzUsuńwidziałam już tę zapowiedź na stronie wydawnictwa :)
OdpowiedzUsuńzgłosiłam chęć recenzji, zobaczymy :)
Książka zapowiada się świetna. Zamówiłam ją już w przedsprzedaży w empiku i nie mogę się doczekać, kiedy do mnie przyjdzie.
OdpowiedzUsuńNiestety, czytałam pierwszy rozdział po angielsku i uważam, że przy nim polska wersja wypada blado, chociaż ciężko mi powiedzieć, dlaczego - przekład jest wierny, ale jednak czegoś mu brakuje...