wtorek, 28 sierpnia 2012

Zieleń szmaragdu - Kerstin Gier


„Ze złamanym sercem”


Gwendolyn wypłakuje sobie oczy, po tym jak złamano jej serce. Gideon nie dość, że powiedział, iż jej nie kocha, to na dodatek nią manipulował i wszystko było zwykłą grą. Co może zrobić dziewczyna w takim przypadku, jak nie rozpamiętywać swych nieszczęść i godzinami wisieć na telefonie, rozmawiając z najlepszą przyjaciółką, którą wysłucha i spróbuje pocieszyć. Gwen musi wziąć się w garść, by przetrwać. Nie może pozwolić sobie na załamanie, jako podróżniczka w czasie, która próbuje rozwiązać sieci niebezpiecznych tajemnic i intryg. Co takiego knuje hrabia de Saint Germain, który jest już tak bliski swego celu? Dziewczyna nie ma czasu, musi walczyć o miłość, prawdę i życie, gdyż to wszystko jest poważnie zagrożone. W czasie poszukiwać, może dowiedzieć się więcej niżby chciała, a przerażająca prawda nagle zmienia jej życie nie do poznania, nic nie może być już takie samo po tym wszystkim.

- Brzmi wprawdzie całkiem spoko, ale nie! W rzeczywistości serca są zrobione z całkiem innego materiału. Naprawdę, możesz mi wierzyć. - Leslie odchrząknęła, a jej głos przybrał wyjątkowo uroczysty ton, jakby chciała mi właśnie zdradzić największa tajemnicę w dziejach świata. - Chodzi o materiał znacznie bardziej plastyczny i nietłukący, który zawsze odzyskuje swój pierwotny kształt. Wykonany wedle tajnej receptury.
Jeszcze jedno chrząknięcie w celu podkręcenia napięcia. Mimo woli wstrzymałam oddech.
- Marcepan! - obwieściła Leslie.”

Postacie pojawiające się w powieści są nam już dobrze znane, zaś nowych twarzy nie ma praktycznie wcale. Gwendolyn jak zwykle radzi sobie z sytuacją, jednak niekiedy zamienia się w pokojową fontannę (jak to barwnie określa Xemerius). Jest silna, lecz jej serce nadal należy do Gideona. Ma też dużą skłonność do łamania reguł dla przyjaciół, co akurat jej się chwali. Gideon natomiast jak zwykle zarozumiały, stał się potem panem idealnym... nadal jest to dla mnie irytująca, schematyczna postać, która nie zanza mojej sympatii. Charlotte, wredna kuzynka Gwen, zeszła już ze sceny i rzadko się ją widywało, jak i wielu innych bohaterów, gdyż całość zarezerwowana była dla dwójki młodych podróżników w czasie. Mnie to zasmuciło, iż bohaterowie coraz mniej się pokazywali i nie mieli jak wprowadzić dynamiki. Jedynym plusem jest Xemerius – złośliwy, zabawny duch demon, który nieustannie towarzyszy Gwendolyn, wraz ze swymi niekończącymi się i fascynującymi komentarzami.

Będę trzymał straż - obiecał Xemerius. - Gdyby ktoś przyszedł i chciał to ukraść, to ja go bezlitośnie... eee... opluję.”

Po tę powieść chciałam już sięgnąć od dawna, lecz ciągle coś mi stawało na drodze. Teraz już po lekturze muszę stwierdzić, że trochę się zawiodłam. Według mnie za dużo było o samej miłości, zamiast o intrygach i ciekawych sekretach. W poprzedniej części, główna bohaterka przeżywała mnóstwo rozterek miłosnych, teraz już po zerwaniu jest bardzo podobnie. Znów ciągle czyta się o jej związku, o tym w jaką stronę się potoczył i jak to teraz będzie dalej. To odejmowało uroku opowieści, która powinna się raczej skupić na podróżach w czasie i całym bagnie w jakim znalazła się Gwen. Wydarzenia były tym przytłoczone, przez co następowała wolniejsza akcja. Jedynie humorystyczne komentarze Xemeriusa rozluźniały nieco atmosferę i odrywały od smętnego zachowania, bądź też czasami niezwykle radosnego. Dzięki temu jednemu bohaterowi, czytelnik mógł się serdecznie roześmiać w każdym momencie lektury.

Mimo dużej uwagi poświęconej problemom miłosnym (bądź też ich braku) głównej bohaterki, fabuła była dość ciekawa. Odbyło się kilka podróży w czasie, które są warte zainteresowania, jedna z nich nawet nawiązywała do sytuacji, mającej miejsce w pierwszej części, co było miłym rozwiązaniem. Wiele rzeczy zaskakuje, a rozstrzygnięcie poniektórych teorii i tajemnic, jest interesujące. Styl pisania autorki jest, jak w poprzednich częściach, dobry, bez najmniejszego problemu zaciekawia czytelnika i wpaja mu każde słowo, zapisane na stronicach powieści, tak by odbiorca nie mógł się od niej oderwać. Narracja pierwszoosobowa oddaje wszystkie myśli i reakcje Gwen, dzięki czemu świetnie ją poznajemy i wczuwamy się w sytuację, potrafiąc przeżywać całokształt wydarzeń razem z nią. Historia o podróżach w czasie jest pasjonująca, mimo kilku wad czy też niedociągnięć, także chętnie czyta się tę historię i zatapia w świat widziany oczami młodej Gwendolyn.

„Zieleń szmaragdu” jest tomem zwieńczającym trylogię, którą pokochała cała masa czytelników. Czytałam wiele opinii, że jest to część najlepsza, jednak nie podzielam tego zdania. Chyba pierwszy raz uważam, że najlepszy był środkowy, drugi tom, który zapewnił najwięcej emocji i najciekawszą fabułę. Tutaj również się nie nudziłam, jednak jak już wspomniałam, całe wyolbrzymienie historii miłosnej nie bardzo mi się spodobało. Opowieść natomiast ubarwiał Xemerius, który nie dał odczuć czytelnikowi żadnych braków, rozśmieszając go i zapewniając dobrą rozrywkę. Finałowa część wyjaśnia wszystko, co wcześniej było zagmatwane, zarysowane lub o czym nie mieliśmy pojęcia, dlatego też, osoby które przeczytały „Czerwień rubinu” i „Błękit szafiru” bezapelacyjnie muszą sięgnąć po tę powieść. Ogólnie polecam całą serię fanom podróży w czasie, fantastyki i romansu, będą one mogły przyjemnie spędzić czas i znaleźć się w innej rzeczywistości.


- Czy to prawda, co powiedziała Charlotta? - spytała Caroline, kiedy postawiłam ją na podłodze. - Że pójdziesz na imprezę do Cynthii jako zielony worek na śmieci?
To na moment sprowadziło mnie na ziemię z mojego euforycznego odlotu.
- Cha, cha, cha – zaśmiał się Xemerius z mściwą satysfakcją. - Już to widzę: szczęśliwy zielony worek na śmieci, który wszystkich chciałby objąć i wycałować, bo życie jest takie cudowne.”


Moja ocena 7,5/10


Tytuł: Zieleń Szmaragdu
Seria: Trylogia Czasu
Autor: Kerstin Gier
Ilość stron: 456
Wydawca: Egmont
Data premiery: 2012-02-22



Książkę otrzymałam od Wydawnictwa Egmont, za co serdecznie dziękuję ^^


______________________________


Książkę można nabyć też w księgarni Gandalf


wtorek, 21 sierpnia 2012

Żelazny cierń - Caitlin Kittredge


„Nie ma ucieczki przed szaleństwem”


Aoife, mimo że jest dziewczyną, uczy się w szkole inżynierów. Otaczają ją sami chłopcy, czuje się wyobcowana i ma tylko jednego przyjaciela – Cala. We krwi ma szaleństwo, tak jak i jej matka, tylko czeka, aż nekrowisrus dosięgnie i ją. Nie może przed tym uciec. Jednak póki ma czas, zachowuje się dobrze, uczy się wymarzonego fachu i trzyma się z dala od kłopotów. Lecz nie może zignorować rozpaczliwego listu od obłąkanego brata, który prosi ją o pomoc. Opuszcza akademię wraz ze swym przyjacielem i wyrusza do posiadłości zaginionego ojca, gdzie prowadzi ją nowy dziwny człowiek o imieniu Dean. Prze tę niebezpieczną wyprawę dziewczyna dowiaduje się rzeczy, których nie powinna, jej świat zostaje wywrócony do góry nogami i okazuje się, iż wszystko w co wierzyła, jest wielkim kłamstwem. Wiedza ta wpędza ją w jeszcze większe kłopoty, od których już nie da rady tak po prostu uciec.

Aoife jest wierna swemu bratu, mimo że próbował ją zabić. Wszyscy się odwrócili od szalonego Conrada, ale ona nie potrafiła. Dlaczego? Ponieważ pamiętała, jak było wcześniej, przed tym jak nekrowirus zaczął działać, gdy brat się nią opiekował i był jej przyjacielem. Jak widać, jest oddana i ceni swoich bliskich. Nie chce wierzyć w herezje, nie myśli o czarach, ale nie pochwala również stosowania brutalnych kar, na ludziach, którzy dopuścili się czynów niezgodnych z wierzeniami, jakie zostały narzucone na społeczeństwo. Zaś jej przyjaciel cały czas mówi tylko o wszystkich zasadach, o tym jak trzeba szanować wolę przywódcy i jak pogardza heretyckimi poglądami. Pozostaje jeszcze Dean, przewodnik, którego zatrudniła młoda dama i który ma zamiar pomóc im dotrzeć do celu. Jest on pozytywny, ciągle kłóci się z Calem i wierzy w magię, czym doprowadza młodszego chłopca do wściekłości. Jednak nawet on ma jakąś tajemnicę.

Sam pomysł na książkę jest całkiem ciekawy, na dodatek spotkałam się z wieloma pochlebnymi recenzjami tej publikacji, dlatego też sięgnęłam po nią. Świat maszyn, parowych silników i potężnych mostów, gdzie Nadzorcy sprawują pieczę nad społeczeństwem, a dokładniej mówiąc, kontrolują je, potrafi przyciągnąć czytelnika z niesamowitą siłą. Piękna okładka przyciągająca wzrok oraz zachęcający opis, również wzmagają ten efekt, przez co nie można przejść obok tej pozycji obojętnie. Książka miała potencjał i sądzę, że został on dobrze wykorzystany przez autorkę, która potrafiła wciągnąć czytelnika w stworzony przez siebie świat, karzący za wszelką herezję, z groźnym nieuleczalnym wirusem i niebezpiecznymi Nadzorcami. Również objętość jest idealna, gdyż nie jest to powieść tak krótka, by nie móc się nią nacieszyć, ani zbyt długa, co zwykle wywiera znużenie, opanowujące czytelnika.

Historia jest interesująca, nie nudzi odbiorcy i pozwala miło przy czytaniu spędzić czas. Początkowo, jak to często bywa, niewiele się dzieje, gdyż musimy poznać świat, w którym żyją bohaterowie, czyich losy są opisywane. Jesteśmy stopniowo wprowadzani w panujące tam prawa, reguły, które obowiązują wszystkich mieszkańców. Zapoznajemy się również krótko z historią tej rzeczywistości, z tym jak doszło do tego, iż taki obraz świata się utworzył, że zapanowały nowe osoby, zasady i choroby. Nazewnictwo nie jest skomplikowane, więc łatwo jest wgłębić się w te pozycję bez przeszkód. Ponadto autorka nie posługuje się ubogim językiem, a opisuje wszystko ciekawie i dokładnie, potrafi zaciekawić, przedstawić ogólne sedno oraz zabarwić opowieść licznymi opisami. Styl pisania jest dobry, idealnie opisuje zaistniałe sytuacje, a fabuła wciągająca i zaskakująca w niektórych miejscach.

„Żelazny cierń” jest dobrą, a wręcz bardzo dobrą pozycją. Niemniej nie oszalałam na jej punkcie, a przy ilości innych książek jakie czytam, kiedyś ona zniknie w tłumie i zapewne do niej nie wrócę. Dzisiaj na rynku, trzeba lśnić, by zwrócić uwagę czytelników, a mimo że kompozycja, pomysł i wszystko inne jest dobre w tym utworze, to jednak czegoś mu brakuje i nie jest on jednym z najlepszych. Ogólnie książka wywarła na mnie pozytywne wrażenie i z pewnością z chęcią sięgnę po jej kontynuację, gdyż naprawdę przyjemnie czytało się te lekturę, a główna bohaterka zjednywała sobie sympatię. Polecam ją osobom, które lubią antyutopie czy szeroko pojętą fantastykę, gdyż powinna im przypaść do gustu ta pozycja. Powinno się na nią zwrócić uwagę, a gdy wyjdą kolejne części i napisana będzie już seria, to jako całość może zyskać także wielu fanów. Warto przeczytać i zatopić się w świecie Aoife.


Sople ich dłoni przeczesywały me włosy, słyszałam ich głosy recytujące poematy zimnego, wiecznego snu. Wreszcie, szczęśliwie, straciłam przytomność.”


Moja ocena 8/10

 
Tytuł: Żelazny cierń
Seria: Żelazny kodeks
Autor: Caitlin Kittredge
Ilość stron: 456
Wydawca: Jaguar
Data premiery: 2012-04-04



Książkę otrzymałam od Wydawnictwa Jaguar, za co serdecznie dziękuję ^^

czwartek, 16 sierpnia 2012

Biała izba - Monika Gałgan


W popękanym zwierciadle”

Amanda z pozoru mogłaby być zwykłą uczennicą liceum. Wycofaną, bez przyjaciół, z pewnymi kłopotami w szkole. Jednak tak się tylko wydaje. Wszystko zaczyna robić się coraz dziwniejsze od kiedy została wyproszona z kościoła, gdyż zaczęła śmiać się na cały głos podczas ceremonii pogrzebowej. Dziewczyna widzi i słyszy rzeczy, których nikt inny nie jest w stanie dostrzec, choć sądzi, że to wina ludzi i jakiś spisek. Ma przerażające sny, w których kończy ze swoim życiem (
które i tak często uważa za bezsensowne). Jej miłość życia się nie pokazuje, a wszyscy w porozumieniu utrzymują, że ktoś taki jak jej Darek nie istnieje i nigdy nie istniał. Gdy Amanda ma zamieszkać w Krakowie, z dala od nadopiekuńczej matki i skrytego ojca, gdzie rozpocznie naukę na uniwersytecie, sprawy przybierają nieoczekiwany obrót. Czy wszyscy są przeciw niej, obgadują ją i spiskują? Co takiego dzieje się w życiu tej młodej dziewczyny?
Amanda jest osobą dość skrytą, boi się odrzucenia, przez co nie chce poznawać żadnych nowych osób. Trzyma się na uboczu, nie ma wielu przyjaciół. Łatwo wpada w złość, gdyż na każdym kroku słyszy jak ktoś ją obgaduje i myśli, iż nikt jej nie chce nawet oglądać. Nie potrafi zaakceptować swojego życia takim jakim jest i popada w przygnębienie. Widzi rzeczy, których inni nie widzą, słyszy, choć reszta osób nie. Jest bohaterką bardzo emocjonalną, przedstawia rzeczywistość jakby w krzywym zwierciadle. Osobom, które spotyka, mogą tańczyć zmarszczki, może być to chłopak niedostrzegalny dla innych, mimo że ona czuje jego pocałunki. Jej współlokatorzy zawsze zachowują się inaczej, raz normalni, następnie opowiadający dziwne rzeczy. Nawet w świetle dnia nic nie wydaje się całkowicie realne, a granica między jawą a snem, jest bardzo cienka.
Książa napisana jest w narracji pierwszoosobowej, dlatego też widzimy wszystko z perspektywy Amandy. Nigdy do końca nie wiadomo co jest prawdą, a co nie i która z postaci istnieje naprawdę, ponieważ dziewczyna ukazuje wykrzywione, jak w popękanym zwierciadle, wydarzenia. Do pewnego momentu nawet mogłoby się wydawać, że czytamy historię zwykłej, lecz trochę dziwnej, uczennicy z problemami. Wszystkie spisane wrażenia, doświadczenia czy myśli wręcz wylewały się z tej krótkiej powieści. Emocje były mocno odczuwalne, nie dało się oderwać od tej zawiłej lektury. W trakcie czytania, nie da się nie zastanawiać nad tym, które z doświadczeń dziewczyny są całkiem rzeczywiste, a co zrodziło się w jej wyobraźni. Nawet Amanda w pewnym momencie nie wie co jest prawdą, a co zwykłym kłamstwem.
Trzeba przyznać, że historia trzyma w napięciu, a wszystko zostaje wyjaśnione dopiero na szarym końcu. Zakończenie wyjaśnia wszystko, jednak przynajmniej dla mnie było w pewnym stopniu dużym zaskoczeniem. A powinnam być na to przygotowana, ponieważ cała książka jest nieprzewidywalna i nie wiadomo co się stanie, co zobaczy i pomyśli główna bohaterka. Niepewność jest odczuwana na każdej stronie, bo nie można być niczego stuprocentowo pewnym. Język jakim posługuje się autorka jest przystosowany, opisuje myśli, doświadczenia bez zbędnego tła (chyba, że jest ono w jakimś stopniu zdeformowane przez pojmowanie Amandy). Pozycja ta jest tajemnicza i zaskakująca na każdym kroku, nie da się przyzwyczaić czy też poznać do końca głównej bohaterki, przez co jest to również lektura w pewnym sensie niepokojąca.
Biała izba” jest według mnie świetną pozycją. Wcześniej tylko raz spotkałam się z podobną lekturą, jednak ta wydaje mi się o wiele lepsza. Ukazuje świat jaki widzi osoba, która nie kieruje się rozumem i zdrowym rozsądkiem, a coraz bardziej pochłania ją szaleństwo. Nic tam nie jest takie, jakie się wydaje, wszystko może zaskoczyć, okazać się czymś zupełnie innym lub zwyczajnie nie istnieć. Książka ta wciąga, a czytelnik jest zafascynowany tym nowym światem, który jest tylko krzywym odbiciem naszego, tego który tak dobrze znamy. Po zakończeniu lektury można poczuć lekki niedosyt, mimo ze wszystko zostaje wyjaśnione, a pokazuje to jak łatwo zagłębić się w tej rzeczywistości. Polecam tę powieść osobom ciekawym jak otoczenie może wyglądać oczami Amandy oraz tym, którzy są ogólnie zainteresowani tego typu książkami.

Oparłam się o ścianę w rogu łóżka i patrzyłam, jak uchodzi ze mnie życie. Krew tryskała coraz mocniej. A ja, z uśmiechem na ustach, czułam, jak odpływam.
„Hakuna matata, jak cudownie to brzmi! Hakuna matata, to nie byle bzik” - dudniło mi w uszach. „I już się nie martw! Aż do końca swych dni!” - nuciłam sobie...” 


Moja ocena 9/10

 
Tytuł: Biała izba
Autor: Monika Gałgan
Ilość stron: 132
Wydawca: Novae Res
Data premiery: 2012-07-20

 

Recenzja pochodzi z portalu a-g-w.info

 

wtorek, 14 sierpnia 2012

Przeznaczona - P. C. Cast + Kristin Cast


Miłe zaskoczenie”


Zoey nie ma czasu na odpoczynek i mimo że dopiero teraz może znowu poczuć się bezpieczna u boku Starka, to po raz kolejny rozpoczyna się jakaś afera. Najpierw przy boku Neferet pojawia się nowa osoba, przez każdego postrzegana jako przystojny chłopak, choć Zoey widziała, jak zmieniał się w coś bykopodobnego. Dziewczyna wie też, że nie jest to dar od Nyks, jak utrzymuje Najwyższa kapłanka Domu nocy... to nawet nie jest człowiek, ani wampir, jest mroczny, w niewoli Neferet. Jednak Zoey wyczuwa w nim jakieś dobro, coś znajomego... co to może oznaczać? Na dodatek, ta która oddała się białemu bykowi, czystemu złu, chce zaprowadzić chaos w szkole, dlatego też sprowadza ludzi 'do pomocy', jak mówi, którzy mają tak naprawdę wprowadzić tylko więcej zamętu. Pojawiają się także źli Czerwoni adepci, którzy nie są pod pieczą Stevie Rae, a mają do niej wielką urazę. Do tego Rephaim, już w ciele człowieka, mając przy boku swą dziewczynę musi znosić obelgi i złe traktowanie oraz rozpacz Smoka, który zaczyna zbaczać z dobrej drogi.

Sięgając po tę pozycję bałam się, że nic się nie zmieni, że będzie to powtórka z poprzednich części i na początku nawet tak myślałam. Zaczęłam czytać i już pojawiają się bliźniaczki, które są jeszcze głupsze niż zazwyczaj, oraz pouczający je Damien, postać zbyt grzeczna i dobrze wychowana. Afrodyta wredna jak zawsze, choć trochę bardziej pozytywna, gdyż zmieniała się jednak odrobinę w poprzednich częściach. Następnie Stevie, która robi maślane oczy do kruka i wspaniały Rephaim, który kiedyś przecież mordował. Całość wydawała mi się absurdalna i nie byłam zbyt zadowolona, jednak w końcu jak już przeczytałam tyle tomów, to i z tym się zapoznam. I okazuje się, że dobrze zrobiłam, bo to był tylko początek, a gdy akcja tylko trochę się rozwinęła, wszystko się zmieniło i pokazało swoje nowe, lepsze oblicze. Najwyraźniej dziewiąta część w końcu wskoczyła na dobre tory i może nie jest jeszcze za późno, by ratować tę opowieść.

Co do postaci to widzę, że nadal są w stanie się zmienić i wprowadzić coś nowego, co jest bardzo ważnym plusem dla tej powieści. Jednak Zoey nie jest tego przykładem. Dalej zmaga się z tym, że jest przywódcą i ma wielki ciężar pozostawiony na barkach mimo że jest tylko nastolatką – mocno obdarowaną przez boginię. Za to bliźniaczki zaskakują. Ich kłótnia, z pewnością niespodziewana, odkrywa charakter jednej z nich, ognistej Shaunee, jest ona nawet zaakceptowana przez Afrodytę, która przecież ciągle tylko obrażała te „zrosłomóżdżki”. Również niespodziewana jest metamorfoza Kalony, o której jednak nie mogę nic powiedzieć. Pojawia się jeszcze, oczywiście poza starymi postaciami, też nowa Shaylin, która jest obdarzona darem prawdziwego widzenia – bardzo rzadkim, jednak nie jest to bohaterka zbytnio rozwinięta na razie. Pozostaje jeszcze Aurox, który może być największą zagadką, mimo iż jak się mu przypatrzeć jest łatwy do rozpracowania. W tej części uważam, że kreacja bohaterów jest dobra, nawet lepsza niż w niektórych poprzednich tomach.

Fabuła jest dość przejrzysta i mniej pokręcona, jakby to się mogło wydawać niektórym, chociażby po opisie. Czytelnik się nie nudzi, lecz nie jest również zasypany informacjami lub przygnieciony natłokiem wydarzeń, dzięki czemu miło czyta się te pozycję. Nawet znajdzie się zaskakujące zwroty akcji oraz rozwijane nowe wątki w powieści, które dobrze współgrają z całością. Ucieszyło mnie także, że język autorek znów się poprawił, nie pojawiały już się rażące oczy wulgaryzmy, a styl pisania okazał się przyjemny i prosty w odbiorze, jak wcześniej. Znowu spotykamy narrację trzecioosobową i pierwszoosobową, pojawiającą się naprzemiennie, w zależności, z czyjej perspektywy widzimy opisywane wydarzenia. Zoey mówi w pierwszej osobie, jednak w innym rozdziałach, mimo iż już nie będzie to typ pamiętnikarski, skupimy się na reszcie bohaterów – Kalonie, Straku, Auroxie i pozostałych. Na szczęście wszystkie te drobne części spójnie się ze sobą łączą i nie sprawiają trudności przy lekturze.

„Przeznaczona” była dla mnie naprawdę miłym zaskoczeniem i bardzo się cieszę, że nie skończyłam już dawno czytać tej serii, tak jak porzuciło ją już wiele osób. Ten tom był zaskakujący i interesujący, ponadto całkiem wciągnęła mnie ta lektura i szybko upłynął mi czas przy jej czytaniu. Wydaje się lepsza od poprzednich części i mocno podnosi poprzeczkę, przez co mam nadzieję, że i kontynuacja będzie ciekawa oraz nie straci tego poziomu. Nadal nie jest to ambitna książka, a tylko umila ona czas, jednak sprawdza się w tym znakomicie i warto chociażby dla relaksu po nią sięgnąć. Fani serii oczywiście powinni ją przeczytać i z pewnością nie będą się czuli ani trochę zawiedzeni. Osoby które dotrwały do tego tomu, mimo że nie są zachwycone „Domem Nocy”, również zachęcam do lektury. Ponadto zachęcam do ogólnego poznania serii, lecz tylko tym, którzy szukają odprężającej książki, a nie rewelacyjnej historii.


- Tak. Byłam z nim cały czas. Wszystko okej. To znaczy na tyle okej, na ile może być, jeśli w grę wchodzi Ten Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać – wyszeptałam.
- Ja pierniczę, to nie Hogwart – powiedziała Afrodyta.
- A szkoda – skomentowała Erin.”


Moja ocena 7/10


Tytuł: Przeznaczona
Seria: Dom Nocy
Autor: P. C. Cast + Kristin Cast
Ilość stron: 408
Wydawca: Książnica
Data premiery: 2012-06-27



Książkę otrzymałam od Grupy Wydawniczej Publicat, za co serdecznie dziękuję ^^

_______________________________

Książkę można nabyć też w księgarni Gandalf


czwartek, 9 sierpnia 2012

Życie, które znaliśmy - Susan Beth Pfeffer


„Czy to już koniec?”


Szesnastoletnia Miranda mieszka w Pensylwanii i przejmuje się zwykłymi sprawami, szkołą, ocenami, rodziną. Jednak ostatnio wszyscy zafascynowani są pewną asteroidą, która ma przelecieć niedaleko Ziemi. Nikt nie podejrzewa, jak to się ma zakończyć. Przez złe obliczenia okazuje się, że asteroida zderza się z Księżycem, czego skutki wyczuwalne są dla każdego człowieka. Anomalie pogodowe, tsunami, trzęsienia ziemi, wybuchy wulkanów. Na początku tylko Księżyc wygląda inaczej, jest większy, jaśniejszy, ale po czasie tragedia spada na całą ludzkość, giną miliony ludzi na całym świecie. Nadchodzi czas próby, kto przetrwa, kto okaże się najsilniejszy. Jak można żyć w świecie, gdzie telekomunikacja i prąd wysiadają, gaz, benzyna i woda się kończą, a każdy myśli, że jego koniec jest już naprawdę blisko. Miranda nie jest zdana sama na siebie, ma rodzinę, która się nią opiekuje, i której ona zapewnia wsparcie i pomoc. Zaufanie, silna wola są wystawione na ciężką próbę w tej rzeczywistości, w której nie zawsze jest miejsce na sympatyczne uczucia dla innych.

Sięgałam po te pozycję z pewnym entuzjazmem, który zaczął gasnąć, jak przewracałam kolejne strony. Na szczęście niedługo. Około pierwszych pięćdziesiąt stron jest poświęconym zwykłym, błahym, a wręcz głupim problemom Mirandy i dlatego też, denerwowałam się na początku lektury. Lecz powieść nabrała kształtów po tym, jak wspomniana wcześniej asteroida, wybiła Księżyc z orbity. Nie za ciekawy scenariusz dla ludzkości, prawda? Niestety. W tamtej chwili pamiętnik Mirandy zmienia się nie do poznania, jak i osoba którą była. Teraz jej troski już nie są błahe, ponieważ musi walczyć o przetrwanie swoje i swojej rodziny. Reszta ludzi przestaje być ważna, nie obchodzą jej oni, zaś matka, która wcześniej zawsze lubiła pomagać innym, teraz troszczy się tylko o swoich bliskich i nie ma co się temu dziwić. Ta pozycja obrazuje jak zmieniają się ludzie, gdy są w obliczu śmiertelnego zagrożenia, jak stare więzi przyjaźni już nie mają takiego znaczenia i jak życie ludzkie staje się nieważne dla osób spoza rodziny.

Mimo wszystko dziwnie się poczułam, tak samo, jak wtedy, gdy patrzyłam na Księżyc, za duży, za jasny. Chyba od zawsze mi się wydawało, że nawet po końcu świata McDonald będzie otwarty.”

Sam pomysł na książkę jest całkiem ciekawy i dobrze zrealizowany. Jednak ogólnie fabuła nie zawsze porywa, gdyż akcji jest zwyczajnie niewiele. Pozycja ta skupia się bardziej na przeżyciach ludzi, ich reakcjach, zmianie charakterów w obliczu tego co ich spotkało. Opisany jest prawie rok, od maja do marca, lecz w tym czasie naprawdę mało się wydarzyło. Oczywiście asteroida, a potem katastrofy, ale my znamy tylko życie Mirandy, jej dwójki braci i matki. Pojawia się kilku bohaterów pobocznych, którzy pojawią się w pewnym momencie, a w innym odchodzą i przynajmniej oni wprowadzają coś nowego. Szara codzienność, dosłownie szara, gdyż powietrze jest zanieczyszczone. Codzienna walka z głodem, z własną wytrzymałością. Jest to całkiem interesujące, niemniej czasami również nużące. Jest niewiele momentów radości, a na kolejnych stronicach powieści znajdziemy coraz więcej smutku i rozpaczy.

Styl pisania autorki jest lekki, łatwo się czyta dzięki temu powieść, jednak nie pasuje mi on do książki, która skupia się na emocjach, nie na wydarzeniach, które można opisać prostymi słowami, nie tak jak uczucia. Forma pamiętnikarska również jest całkiem nietypowym rozwiązaniem, gdyż prędzej spodziewałabym się po tym narracji trzecioosobowej, by lepiej przekazać emocje, do których nawet przed pamiętnikiem nie można się przyznać. Na dodatek taki sposób narracji na początku mnie trochę drażnił, gdy główna bohaterka opisywała swe błahe rozterki. Warto natomiast wspomnieć, że przy każdym wpisie Mirandy zaznaczone są daty, dzięki czemu czytelnik się nie pogubi i zauważy jak pogoda wariuje i nie pasuje do danej kalendarzowej pory roku. Dodatkowo książka podzielona jest na części, przypisane kolejnym porom roku oraz oczywiście widoczne są rozdziały, które oddzielały poszczególne wydarzenia.

„Życie, które znaliśmy” jest dobrą pozycją, która jednak trochę mnie zawiodła, ponieważ spodziewałam się po niej trochę więcej. Nie wciągnęła mnie ta książka bez reszty, mogłam ją spokojnie odłożyć na bok i robić cóż zupełnie innego, niezwiązanego z tematem. W którymś momencie nawet chciałam przestać czytać, ale na szczęście nie zrobiłam tego, gdyż mimo wszystko historia ta mi się podobała i z chęcią sięgnę po części kolejne. Pomimo niektórych wad, czasami przeżywałam to co działo się na stronach tego utworu i przejmowałam się tym, jak dalej potoczą się losy Mirandy i jej rodziny. Osoby, które są zainteresowane powieściami z gatunku dystopii, powinny sięgnąć po tę pozycję. Polecam ją też osobom, które zainteresowane są przeżyciami Mirandy, lubią lektury skupiające się na wnętrzu głównej bohaterki i nie przeszkadza im narracja w formie pamiętnika, gdyż jest to utwór warty uwagi.


- Jakoś nie mogę uwierzyć, że asteroida walnęła w Księżyc tylko dlatego, że chciałam iść na bal z Danem - stwierdziłam. - Po co w ogóle Bóg uczynił nas ludźmi, skoro nie chce, żebyśmy postępowali jak ludzie?
- Aby się przekonać, czy zdołamy wznieść się ponad niskie pobudki – wyjaśniła. - Ewa dała Adamowi jabłko. W rezultacie skończył się Eden.
- Czyli wszystko sprowadza się do żarcia - podsumowałam.”


Moja ocena 7/10


Tytuł: Życie, które znaliśmy
Seria: Ocaleni
Autor: Susan Beth Pfeffer
Ilość stron: 352
Wydawca: Jaguar
Data premiery: 2012-03-02



Książkę otrzymałam od Wydawnictwa Jaguar, za co serdecznie dziękuję ^^



wtorek, 7 sierpnia 2012

Moja wielka grecka przygoda - John Mole


„Przeżyj swoją wielką grecką przygodę”


John wraz z żoną zawsze marzyli o swojej własnej Arkadii, jednak gdy John wyruszył na poszukiwanie odpowiedniego domu, coś poszło nie tak. Dlaczego? Otóż skończyło się na tym, że kupił budynek bez drzwi czy okien, podłóg i części dachu, w skrócie, rozwalającą się ruderę. Ale za to jaki piękny widok rozciągał się z sypialni! Zamroczyło go to i teraz musi zająć się remontem, co nie jest łatwą sprawą. Ale jak powierzy się coś tak trudnego jak znalezienie dobrego miejsca zamieszkania mężczyźnie, to może on nie podołać zadaniu i chcieć wprowadzić się tam, gdzie nie ma drogi, prądu czy bieżącej wody. Żona wraz z dziećmi nie ma zamiaru przebywać w tych ruinach i na razie pozostaje w starym mieszkaniu, zaś John musi sobie poradzić w odnowie, oczywiście z ograniczonymi funduszami. Na szczęście poznaje wielu przyjaciół, a greccy sąsiedzi okazują się bardzo miłymi towarzyszami, mimo że trochę dziwnymi. I tak oto zaczyna się jego przygoda, której nie zapomni do końca swojego życia.

Marzył mu się mały biały domek, z niebieskimi drzwiami i niebieskimi okiennicami, na dziewiczej wyspie, w malowniczej wiosce, nieopodal plaży, z tawerną tuż za rogiem...”

Jak można się domyślić ta książka jest poświęcona nie tylko budowaniu domu przez pewną rodzinę, lecz także samej Grecji. Tam panują inne obyczaje, inne tradycje, a ludzie również zachowują się na swój własny odmienny sposób. Co od razu rzuca się w oczy, to to, że Grecy mocno odsuwają się od cudzoziemców w tej powieści, najprawdopodobniej przez natłok różnic. Jednak gdy John staje się ich sąsiadem, robią się niezwykle gościnni, przynoszą mu owoce, mięso i szybko się zaprzyjaźniają, zapraszają na imprezy, a nawet pogrzeby. Najciekawsze było, jak zawsze dziwili się motywom i ogólnie działaniom Anglika, gdy też mówił, że lubi rzeczy, które staro wyglądają, bądź nie chce by drzewo zostało ścięte, gdy już nie daje owoców. Głównego bohatera zaś konsternowało to, że Grecy ciągle negocjują. Mnie zaś strasznie spodobało się, jak pokazują chęć sprzedania np. działki – nagle znajdowali tysiąc powodów dla których nie powinni tego robić. Razem z Johnem poznajemy Grecję i ciekawe zachowania ludzi.

John jest miłym towarzyszem przygód, pełnym energii i zrozumienia dla swych nowo poznanych sąsiadów – no dobrze, to zrozumienie trzeba by odjąć, lecz pomimo wszystkiego, nieźle sobie radzi. Wie, że lepiej nie komentować, gdy mieszkańcy mówią o swoich bóstwach, jakby te istniały, choć wcale w nie nie wierzy albo gdy na jego oczach zarzynają jakiegoś baranka. I tak by go nie zrozumieli. Za to zaczyna myśleć jak Grek i negocjować, jak on... a raczej przynajmniej się stara i nie zawsze mu to najgorzej wychodzi. Aklimatyzuje się w wiosce dość szybko, ludzie go lubią, dostał już nawet kurę od jednego znajomego, a to świadczy o nim dobrze. Jest pracowity i prawie sam doprowadza swe gospodarstwo do porządku, oczywiście nie jest z tego zadowolony i mocno się denerwuje, ale nie można mieć mu tego za złe, skoro musi zbierać kolejne warstwy odchodów zwierzęcych na swoim terenie.

Pozycja ta jest utrzymana w lekkim tonie, od razu widać, że ma na celu dostarczenie odprężenia, chwili relaksu. Fabuła nie jest skomplikowana i przedstawia kolejne etapy naprawy domu oraz wchodzenie Johna do życia wioski, stawanie się częścią tej niewielkiej społeczności. Czytelnik może też zwrócić uwagę na rzetelne opisanie każdej sytuacji, gdyż opisy stanowczo przeważają nad dialogiem oraz z detalami obrazują tła oraz całość wydarzeń. Nie jest to powieść pełna akcji, a wręcz chylę się ku stwierdzeniu, że niewiele się dzieje, ponieważ jest to zbiór zabawnych anegdot, a nie jakaś wciągająca historia kryminalna. Styl pisania autora jest przystępny i mimo że skupia się na wielu szczegółach, to nie jest to jakoś strasznie męczące. Grecki klimat jest odczuwalny na każdym kroku, przez dużą liczbę mieszkańców wioski, którzy mimo że nie odgrywają większej roli, to uzupełniają całość krajobrazu.

„Moja wielka grecka przygoda” to książka dla zabicia czasu. Czasami mogła wydawać się odrobinę nużąca, poza tym to nie moje klimaty, więc nie jestem całkiem usatysfakcjonowana. Właśnie ten brak akcji najbardziej mi doskwierał i mimo przyjemnej narracji, niekiedy wiało nudą. Nadrabiało to dokładne przedstawienie małej greckiej wioski, w której zawsze coś się działo, w której ludzie okazali się aż nazbyt mili. Ogólnie nie jest to zły utwór, jednak do wybitnych z pewnością nie należy, ot przyjemna i lekka historia na jedno popołudnie. Idealna na wakacje, gdy nie ma się nic do roboty i jest się w nijakim nastroju, bądź też gdy jest się zainteresowanym Grecją, choć w innych przypadkach, może okazać się już gorszą do odebrania lekturą. Dlatego też polecam ją serdecznie wszystkim, którzy wypoczywają, bądź też chcą dowiedzieć się czegoś więcej o tym pięknym kraju i przeżyć swoją wielką grecką przygodę.


- Jak ty w ogóle ze mną, jako mężem, wytrzymujesz? - zapytałem szeptem.
- Sekretem udanego małżeństwa, mój drogi – odpowiedziała – są niskie oczekiwania.”


Moja ocena 6,5/10 

 Tytuł: Moja wielka grecka przygoda
Autor: John Mole
Ilość stron: 384
Wydawca: Pascal
Data premiery: 2012-07-11




Książkę otrzymałam od Wydawnictwa Pascal, za co serdecznie dziękuję ^^



________________________________________

I jeszcze informacja :)

Wydawnictwo Mag ma dla miłośników fantastyki mił informację, a mianowicie: od dnia 8 sierpnia do 22 sierpnia, w salonach EMPiK-u, przy zakupie książek wydanych w serii "Uczta Wyobraźni" drugi egzemplarz będzie można nabyć w cenie 1 grosza - zatem klient otrzyma w zasadzie 2 książki w cenie jednej. Zapraszamy.

piątek, 3 sierpnia 2012

Blask runów - Joanne Harris


 „Bogowie wśród nas”


Trzy lata po Końcu Świata Maggie Rada, jak zwykle chodziła po korytarzach w katakumbach Uniwersalnego Miasta. Wiele się zmieniło, ludzie zmienili surowe obyczaje na bardziej lekkie, a starym prawem już nikt się nie przejmuje. Jednak Maggie jest inna, nie tak śmiała, czyta w podziemiach księgi, których nie powinna, a które dają jej wiedzę, dotychczas dla niej niedostępną. Z nich czerpie wiedzę o demonach, bogach i innych istotach. Magia jest czymś złym i potępianym, a obrazuje się w runach. Niestety Maggie posiada runę na karku i to ani nie odwróconą, ani nie złamaną, świadczącą o wielkiej mocy, o czym wcześniej nie widziała. Zaś mieszkająca 600 mil dalej Maddie Kowalówna nosi identyczne znamię. Jednak już od dłuższego czasu zdaje sobie sprawę ze swojej siły, co pokazała w walce trzy lata wcześniej. Dziewczęta są wciągnięte w wir nieprzewidzianych wydarzeń i zbliża się moment w którym z pewnością się spotkają... jednak w jakich okolicznościach i co z tego wyniknie?

Znak runiczny, który mają obie dziewczyny symbolizuje Dawne Dni, gdy światem władali bogowie z podniebnej cytadeli, zwanej Asgardem. Jednak teraz już go nie ma, spadł z nieba i leży w gruzach, a bogowie utracili swą moc i potężne aspekty. A przynajmniej tak myślą i chcą ludzie. Ale naprawdę bogowie istnieją, są osłabieni i mają ograniczona moc, lecz pragną powrotu i się nie poddają. Moc runów Maggie i Maddie jest wielka, a są to nowe symbole, naładowane potężną energią, które mogą być zapowiedzią nowych czasów. Jest jeszcze niejasna przepowiednia, w której z pewnością widać niechybne zmiany, jednak bogowie nie wiedzą czy uda im się osiągnąć praktycznie niemożliwą rzecz, która odda im ich moc, a chodzi tutaj o odbudowanie na nowo Asgardu. Nie będzie to możliwe bez pomocy Maggie i Maddie, które ciągle będą znajdować się w samym sercu wydarzeń.

W tym świecie nordyccy bogowie żyją, potężny Thor, psotny Loki czy też piękna Freya nie są tylko mitami, choć ich blask już trochę przygasł. Uwielbiam powieści, w których mitologie ożywają we współczesnym świecie, gdyż mogą wyjść z tego niezwykle interesujące książki. Najważniejsze dla mnie wtedy jest przedstawienie bohaterów, co w tej pozycji wyszło bezbłędnie. Bogowie w ludzkich powłokach, Trikster, ledwie tolerowany przez resztę bogów, któremu codziennie przed śniadaniem kilka razy się grozi śmiercią, a wszystko przez jego bezwstydne żarty i denerwujące gierki. Na dodatek dzięki sprytowi dalej żyje, czym jeszcze bardziej irytuje swych towarzyszy. Tę postać polubiłam najbardziej, gdyż była dość luźna, mimo że miewała poważne problemy. Poza tym jeszcze Sif, żona Thora, jako wielka maciora, a wszechmocny młot Gromowładnego jako kurdupel Zgrywus, uprzykrzający życie. Oczywiście ważne też są główne bohaterki Maddie, odważna i dość rozważna siedemnastolatka i jej rówieśnica Maggie, samotna, podatna na wpływy, a pomimo to silna.

Na początku wszystko było zagmatwane i trudno było rozgryźć, kto jest kim i co się dzieje. Szczególnie dla mnie, gdyż nie czytałam pierwszej części. Lecz ucieszyło mnie, że na początku było krótkie wprowadzenie, które okazało się niezwykle pomocne i przekazało potrzebną wiedzę, by całkowicie się nie pogubić. Dzięki temu już po krótkim czasie mogłam wiele zrozumieć i odnaleźć się w fabule. Jedynie niekiedy nadal nie potrafiłam zrozumieć paru spraw, aczkolwiek nie były to te najistotniejsze, dzięki czemu nie przeszkadzało to w lekturze zbyt mocno. Autorka barwnie opisuje zaistniałe sytuacje, nie gnębi czytelnika zbędnymi opisami i tworzy prostą w odbiorze i ciekawą lekturę, która jest lekka i mimo wielu informacji, nie przyprawia o ból głowy. Mimo że początkowo nie potrafiłam się wczuć w los bohaterów, to z czasem, gdy zaczęłam ich poznawać, zaczęłam wciągać się w ten świat pełen istot nie z tej ziemi.

Pomimo że sięgnęłam po „Blask runów”, bez uprzedniej lektury pierwszej części, to jestem z niej zadowolona. Niemniej nie zamierzam zapoznawać się w poprzednim tomem, gdyż wydaje mi się to zbędne, jako że poznałam już dalsze losy bohaterów. Uważam, że miałam do czynienia z dość lekką i ciekawą powieścią, która pokazała, jak to jest żyć w samotności, jak uporać się z wielkim ciężarem i czy można w ogóle na kimś polegać i na kim. Cieszę się, że nie zrezygnowałam z tego tylko dlatego, że nie przeczytałam „Runów”. Gdy już się prawdziwie zatopiłam w lekturze, czas z nią upłynął mi szybko i bez zbędnych narzekań, zaś przyniósł odrobinę rozrywki, którą zapewniała szybka akcja i trochę zabawnych momentów. Polecam tę pozycję osobom interesującym się mitologiami, ukazaniem bogów z takiej perspektywy bądź też nastawiają się na miły wieczór z przyjemną i dość obszerną książką w ręku.


-Sen to rzeka która płynie przez Dziewięć Światów – wyrecytował Adam z pamięci. - To niebezpieczne miejsce, tak realne, jak każde inne. Może bardziej, bo we śnie widzisz prawdę, odartą z masek.”


Moja ocena 7,5/10


Tytuł: Blask runów
Autor: Joanne Harris
Ilość stron: 544
Wydawca: Prószyński i S-ka
Data premiery: 2012-06-28



Książkę otrzymałam od Wydawnictwa Prószyński i S-ka, za co serdecznie dziękuję ^^



_______________________________


Książkę można nabyć też w księgarni Gandalf


LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...