czwartek, 31 stycznia 2013

Stosik styczniowy *.*

No cóż, stosik by się przydał, bo w tym miesiącu znowu się tego nazbierało, a to wszystko jedynie ze stycznia jest o.O ja nie wiem, jak ja za niedługo pomieszczę te wszystkie powieści, mam około 250 i wszystkie muszę trzymać w swoim pokoju.... powodzenia, lecz będzie dobrze, na książki zawsze jest miejsce, najwyżej łóżko się wyciepnie :D Nom, ale nie przedłużając, prezentuję stosik ! :)



Od dołu:

Dotyk Gwen Frost – Jennifer Estep – z wymiany
Po drugie dla kasy – Janet Evanovich – do recenzji od Księgarni Gandalf
Po trzecie dla zasady – Janet Evanovich – zakup własny
Zaliczyć Czwórkę – Janet Evanovich – jw.
Złodziej miecza – Peter Lerangis – do recenzji od A-G-W
Wszystkie dziewczyny kochają brylanty – Anna i Siergiej Litwinowie – jw.
Brainman - Dominik W. Rettinger – do recenzji od Wydawnictwa Jaguar
Blask – Amy Kathleen Ryan – jw.
Przez burze ognia – Veronica Rossi – do recenzji od Wydawnictwa Otwarte
Gwiazd naszych wina – John Green – do recenzji od Wydawnictwa Bukowy Las
Podzieleni – Neal Shusterman – do recenzji od Wydawnictwa Papierowy Księżyc
Pierwszy grób po prawej – Darynda Jones – jw.
Borgiowie – Roberto Gervaso – do recenzji od Grupy Wydawniczej Publicat
Mroczna toń – Tricia Rayburn – jw.
Testament Baphometa – Greg Gindick – jw.
Charles Chaplin. Autobiografia – jw.



Na dziś to tyle, niebawem konkurs, jak obiecałam, a do wygrania będzie "Gwiazd naszych wina", poza tym na dniach recenzja "Igrzysk śmierci"... znowu czytałam, to mogę też coś o nich przeczytać ^^ Na dziś koniec, w końcu książek do czytania aż mi się roi, więc trzeba trochę wygospodarować dla nich czasu xd



Pozdrawiam
Tris *.*

wtorek, 29 stycznia 2013

Anna Ventura. Przeznaczenie - Agnieszka Kiełbus


Ucieczka z deszczu pod rynnę”


W nieszczęśliwym wypadku Anna traci rodziców i od tego czasu opiekuje się nią humorzasta ciotka. Nastolatka mieszka we wspaniałym, bogatym domu, niemniej ciocia Jolanta nie daje jej zapomnieć, że jest zwykłą nic nie wartą sierotą. Krewna wręcz ją wykorzystuje, a jej wychowanka często chodzi głodna. W końcu Ania postawia od niej uciec. Przez przypadek, biegnąc prze las, jak Alicja w krainie czarów wpada do dziury i trafia do świata pełnego magii. Tam już nie ma nowoczesnych technologii, za to można spotkać tam istoty, takie jak wampiry, magowie, kotołaki. Parszywe szczęście nie opuszcza dziewczyny, jej jedynym towarzyszem jest kot, a niedługo po niefortunnym przeniesieniu się do tego innego wymiaru, zostaje napadnięta przez wampira. Ledwo unika śmierci, po czym poznaje Cedrika, młodzieńca przystojnego, który jej pomoże. Między nimi wytworzy się więź, Ania w końcu poczuje się szczęśliwa. Wydaje jej się, iż wszystko zaczyna się jakoś układać, lecz to tylko złudne myślenie, bowiem zaczyna się jej przemiana. To dopiero początek jej przygody, los jaki ją czeka, nie należy do wymarzonych.

Postacie są raczej słabą stroną tej powieści. Główna bohaterka początkowo jest jakby wystraszona, nijaka, wydała się taką sierotką, która nic nie osiągnie. Dopiero w pewnym momencie zmieniła się praktycznie nie do poznania, było to dość dziwne, niemniej pozytywne. Stała się dziewczyną z charakterkiem, potrafiła odpyskować, miała zero orientacji w terenie... niemniej pozostawała nawet sympatyczną osobą. Nadal jednak czasami denerwowała swoimi narzekaniami i rozwodzeniem się nad pewnymi sprawami, na szczęście nie za często. Pozostałe postacie są trochę zbyt blade, tworzą tło, nawet Cedrik, do którego coś czuje, nie jest zbyt wyraźnie zarysowany. Jeszcze najłatwiejsza do zapamiętania pozostaje Gwen, ponieważ jest w niej jakaś niewyjaśniona pozytywna energia, której innym brakowało. Ciekawą postacią okazał się też jej brat, który niezwykle działał na nerwy Ani. Nie można nie wspomnieć tu również o Lucky'm, kocie, który na długi czas znika, niemniej jak już jest, okazuje się dobrym towarzyszem, którego nie sposób nie polubić.

Warto również wspomnieć o relacjach między bohaterami, które wydały mi się nienaturalne. Sam wątek miłosny wziął się znikąd, na jednej stronie wszystko się układa, na następnej nic się nie dzieje (co więcej chłopak jej nienawidzi, bo w końcu pała tym zimnym uczuciem do wszystkich wampirów!), zaś potem już nagle jest wielka miłość! Jest to zwyczajnie bezsensowne i lekko irytujące. Nie wiadomo skąd się to uczucie wzięło, po prostu jest i koniec, dziewczyna od pierwszego wejrzenia uwielbia swego wybranka i nie może bez niego żyć. Wpływa to na jej nieracjonalną postawę, nastolatka wkurza się od razu jak tylko widzi, że inny chłopiec chce do niej się zbliżyć. Na dodatek ma tez przyjaciółkę w tym świecie, co do której jest podejrzliwa i nieufna, okrzyczy ją tez bez powodu na podstawie jakiś swoich wynaturzonych domysłów. Wszystkie te relacje wydawały się płytkie i nie działały zbytnio na korzyść tej lektury.

Następnie fabuła. Po przeczytaniu opisu miałam pewne obawy, niemniej i tak zapatrywałam się na książkę pozytywnie. Wampiry są tematem, który niektórym bokami wychodzi i nie mogą go już zdzierżyć, jednak nadal może powstać coś nowego i ciekawego o nich. Sama historia jest całkiem ciekawa, lecz odniosłam wrażenie, iż autorka skupia się nie na tym, na czym powinna. Poświęcała za dużo czasu na sprawy o małym znaczeniu, zaś te o dużej wadze opisywała pobieżnie. Niestety na początku opowieść też zwyczajnie nudzi. To co działo się przed trafieniem do innego wymiaru i jeszcze trochę po tym nie było jakoś szczególnie fascynujące. Również na początku powieści nie umiałam przywyknąć do stylu pisania autorki, wydawał mi się wymuszony i bez uczuć. Narracja jest prowadzona trzecioosobowo, a my jesteśmy tylko postronnymi obserwatorami, przez co trudniej było się zbliżyć do bohaterów w tej sytuacji. Jednak na szczęśćie im dalej tym lepiej! Akcja się rozkręca i zaczyna absorbować czytelnika, natomiast autorka pisze językiem plastycznym, zgrabnie opisując zaistniałe sytuacje.

Jak widać skupiłam się przede wszystkim na minusach powieści, gdyż trzeba je sobie uświadomić przed sięgnięciem po tę pozycję. Lecz jak na końcu nadmieniłam, po trudnym początku zaczyna się polepszać. Muszę przyznać, że ostatecznie książka mnie wciągnęła i pochłonęłam ją niezwykle szybko, mimo iż nie jest to całkiem krótka lektura. Do postaci jakoś szczególnie się nie przywiązałam, lecz jestem ciekawa ich dalszych losów oraz mam nadzieję, iż kolejny tom mnie nie zawiedzie. Pozytywem jest humor w tej powieści, szczególnie ten wynikający z faktu, że w świecie, w którym znalazła się bohaterka nie znano urządzeń o których mówiła, ani języka, czy raczej poszczególnych potocznych słów, jakimi się posługiwała. Również jeden bohater (którego nie lubiła Ania) sprawiał, że można było się szczerze uśmiechnąć. W ogólnym rozrachunku widać, iż nie jest to ambitna ani wspaniała książka, lecz zwykły przerywnik między innymi historiami. Polecam tę powieść nastoletnim dziewczynom, które szukają takiej lekkiej lektury.


- O rany! - zawołała wstrząśnięta, gdy w jej głowie ukazała się trasa, którą powinna iść. - Mam w głowie GPS! - krzyknęła zaskoczona.
- Co masz w głowie? - zdziwił się. - Jaki pies?”


Moja ocena 6/10

 
Tytuł: Anna Ventura. Przeznaczenie
Autor: Agnieszka Kiełbus
Ilość stron: 456
Wydawca: Novae Res
Data premiery: 2012-08-20



O autorce:
Uwielbia czas spędzany z rodziną i przyjaciółmi, podróże (dalekie i bliskie), dobrą książkę, pyszne jedzenie i mnóstwo innych rzeczy. Z wykształcenia jest muzykiem-instrumentalistą z dyplomem magistra ekonomii, w praktyce - niespokojnym duchem. 




Recenzja napisana dla portalu a-g-w.info



sobota, 26 stycznia 2013

Gwiazd naszych wina - John Green


Premiera 6 lutego! 

nasze gwiazdy mają wiele win na sumieniu”


Hazel Grace ma jedynie szesnaście lat i raka tarczycy z przerzutkami do płuc. Tylko dzięki cudownej terapii jej życie zostało przedłużone o kilka lat i nie wiadomo kiedy się zakończy. Kiedyś miała przyjaciół, chodziła do szkoły, ale to wszystko było przed chorobą. Teraz dziewczyna nie funkcjonuje jak jej rówieśnicy, musi taszczyć ze sobą wszędzie zbiornik z tlenem, a jej egzystencja ogranicza się do czytania książek, namiętnego oglądania America’s Next Top Model, rozmów z rodzicami i pobytów w szpitalu. W końcu niechętnie również przystaje na propozycję matki, dotyczącą uczestniczenia w zajęciach grupy wsparcia. Jej stosunek zmienia się dopiero, gdy na jednym ze spotkań poznaje przystojnego i inteligentnego chłopca. Augustus okazuje się też zabawny i bardzo nią zainteresowany. Tak oto w jej życiu następuje zwrot. Nastolatka bedzie czerpała więcej radości z życia, nie będzie już taka samotna, a to wszystko za sprawą więzi, która utworzy się między tą dwójką bohaterów. To początkiem czegoś cudownego, czegoś, czego Hazel zwyczajnie się nie spodziewała.

Bez smutku nie zaznalibyśmy smaku radości”

Bohaterowie w powieści są świetnie wykreowani. Ich charaktery są złożone i całkiem realne. Autorowi nie można na tym polu nic zarzucić, gdyż stworzył odrębne osobowości, z różnymi systemami wartości, zachowaniami i myślami. Dzięki temu cała historia jest jeszcze bardziej autentyczna, wciąga czytelnika, który angażuje się w losy postaci, w ich chorobę, życie, szczęśliwe i te smutne chwile. Sama Hazel staje się nam bardzo bliska, poznajmy ją bardzo dobrze, a to za sprawą pierwszoosobowej narracji z jej punktu widzenia. Dziewczyna w pewnej chwili nie chce niczego, pragnie siedzieć i czytać, toczy z rakiem swoją własną cicha walkę i zaczyna się jakby poddawać. Jednak kiedy poznaje młodzieńca, który jest zabawny, a jego zachowanie jest często czysto metaforyczne, nastolatka jakby rodzi się na nowo. Każdy może zauważyć tę zmianę. Dwójka głównych bohaterów jest od siebie różna, wychodzi to już przy pierwszym spotkaniu, gdy dziewczyna poleca nowemu znajomemu książkę „Cios udręki”, poważną i wzruszającą powieść, zaś chłopiec odpowiada jej pozycją z gatunku science-fiction, gdzie ilość zabitych osób jest równomierna do liczby stron. Widać, iż oboje zyskali na tej przyjaźni, zaczęli dopuszczać do siebie więcej i lepiej przeżywać wszystkie chwile, najczęściej wspólne.

Czego nie można zarzucić tej powieści? Tego że jest drętwa, błaha czy lekka. To historia pełna uczuć, zawiera całą gamę emocji, które autor przelewa z gracją na stronice tej pozycji. Nie można spokojnie jej przeczytać, tak po prostu, jak kolejnej zwyczajnej opowieści. Tematy śmierci, choroby, pamięci... są one poruszane, lecz stanowią dla każdego indywidualną sprawę. Nic nie jest narzucone, ta historia tylko przedstawia i dokładnie analizuje, jak dani bohaterowie radzą sobie z przeszkodami, które los ustawił na ich drodze. Niemniej nie jest to też całkiem poważna książka, pełna patosu, nie. Występuje tu też humor, wskazujący na te iskierki radości obecne w życiu każdego. Jak można się domyślić najczęściej jest to wisielczy humor (wydaje mi się, że w głównej mierze za sprawą Augustusa). Również dystans do choroby i rozmowy o niej, które wydają się prawie zwyczajne, są częścią tego utworu. Pokazuje on niełatwą rzeczywistość, w której litość i współczucie zdrowych ludzi często doprowadzają do sytuacji, w których ta druga osoba może być zraniona. Tutaj śmierć jest bardzo blisko, nie wiadomo kiedy kogoś dotknie, a to dla niektórych niełatwe do zrozumienia.

- Świat – zauważył – nie jest instytucją zajmującą się spełnianiem życzeń.”

Ogółem historia Hazel jest naprawdę interesująca. Przedstawia jej życie i tyle. Niemniej wszystkie emocje, to co ona czuje, jak sobie radzi, pochłaniają uwagę czytelnika w najwyższym stopniu. Ta dziewczyna ma dopiero szesnaście lat, a już takie straszne problemy, nie wie nawet czy za chwilę nie umrze, czy płuca w końcu nie dadzą za wygraną chorobie. A mimo to normalnie funkcjonuje, przebywa w ogrodzie, ogląda filmy, chodzi na zakupy, nawet wyjeżdża na wycieczki. Chce żyć, to najważniejsze. Akcja płynie gładko, w szczególności dzięki lekkiemu stylowi pisania autora. Pisze on całkiem prosto, lecz nie umniejsza to tego, że opisuje całą historię pięknie. Tak, piękno to odpowiednie słowo. Książka wydała mi się w pewien sposób łagodna i delikatna, nawet te wszystkie emocje z jednej strony poruszały do głębi i pozostawiały trwały ślad, a z drugiej wypływały na kartki bez pośpiechu. Nie ma tutaj przesady, wszystko ma swoje tempo, a jednak powieść nigdy nie nudzi, czytelnik jest zbyt pogrążony w lekturze, by pozwolić sobie na tak dziwne odczucie.

„Gwiazd naszych wina” okazała się trochę inna niż podejrzewałam. Początkowo myślałam, że będzie to lekka historia, którą łatwo się czyta. Potem, po przeczytaniu dwóch recenzji i fragmentu sądziłam, iż będę płakać jak bóbr i się po niej nie pozbieram. Ani jedno, ani drugie założenie nie okazało się zgodne z rzeczywistością, choć to drugie było bliżej prawdy. Nie płakałam prawie wcale, spłynęło z moich oczu tylko trochę łez w dwóch momentach. Niemniej nie mogę powiedzieć, iż książka nie wyryła mi się w pamięci i że nie podziała na mnie. Przeciwnie, byłam wzruszona, a opowieść wywoływała we mnie wiele emocji, głęboko ją przeżyłam. Z pewnością sięgnę po inne publikacje tego autora, gdyż jestem pod wrażeniem, z jaką prostotą a zarazem pięknem opowiada o nastolatce poznającej miłość, żyjącej z chorobą i zapoznającą się ze śmiercią. Osobom, które nie szukają błahych pozycji, a jakieś ambitniejsze, które potrafią dotrzeć do człowieka, serdecznie polecam! Z tą powieścią po prostu powinno się zapoznać.


Na tym świecie jest tylko jedna rzecz okropniejsza niż umieranie na raka w wieku szesnastu lat, a jest nią posiadanie dziecka, które na tego raka umiera”


Moja ocena 9/10


Tytuł: Gwiazd naszych wina
Autor: John Green
Ilość stron: 312
Wydawca: Bukowy las
Data premiery: 2013-02-06




O autorze:
John Green jest autorem bestsellerów z listy „New York Timesa”. Debiutował znakomitą powieścią „Szukając Alaski”, porównywaną z „Buszującym w zbożu” J. D. Salingera, opublikował następnie kilka powieści, z których ostatnia, „Gwiazd naszych wina” przyniosła mu ogromną popularność i splendor. Otrzymał wiele nagród literackich, między innymi: Printz Medal, Printz Honor i Edgaar Award. Mieszka z żoną i synem w Indianapolis.





Książkę otrzymałam od Wydawnictwa Bukowy Las, za co serdecznie dziękuję ^^



czwartek, 24 stycznia 2013

Wszystkie dziewczyny kochają brylanty - Anna i Siergiej Litwinowie


 Premiera 25 stycznia! 


Fałszywa księżna, walizka i wielkie kłopoty”


Tania Sadownikowa wiedzie spokojne i przyjemne życie. Nie może narzekać ani na brak urody, ani pieniędzy. Niemniej czuje się trochę samotna, jest też jak zawsze żądna przygód. Natomiast jej matka, Julia Nikołajewna, od zawsze interesowała się swoim drzewem genealogicznym, próbując je odtworzyć, zaś teraz gdy cierpi na nadmiar wolnego czasu, może się spokojnie tej czynności oddać. Obie są niezwykle zaskoczone, kiedy z Francji otrzymują list od tajemniczej księżnej, która ponoć jest z nimi spokrewniona. Zbyt długo nie wymieniają się korespondencją, aczkolwiek okazuje się, iż ów księżna niedługo ma zejść z tego świata i dlatego przekazuje swojej jedynej rodzinie tajemnicę skarbu wraz z mapą, jak się do niego dostać. Ma to być walizka pełna znakomitych obrazów, pieniędzy... i brylantów. Julia uważa to wszystko za bujdę, sądzi, że staruszce już się pomieszało w głowie z powodu choroby, niemniej jej córka widzi to zupełnie inaczej. Mimo sprzeciwu matki, zamierza wyruszyć w podróż w poszukiwaniu skarbu, która z pozoru wydaje się błaha, a okazuje się grozić pewnym niebezpieczeństwem.

Tania jest osobą, która nie lubi siedzieć w miejscu, chce odkrywać świat i przeżywać przygody. Gdy wpada na trop walizki, a następnie pakuje się przez nią w kłopoty, nie jest tylko zdenerwowana, ale również podekscytowana. Chce rozwiązać zagadkę i dowiedzieć się o co w tym wszystkim chodzi i kto za tym stoi. Jej matka, Julia, zwyczajnie chyba się nudzi, a ojczym Tani to wielbiciel kryminałów, który zawsze chętnie jej pomoże i z nią porozmawia. Niestety z innymi osobami główna bohaterka nie kontaktuje się za często, widzi że jest samotna. Chciała by sobie w końcu kogoś znaleźć. Niemniej pojawiają się różne postaci epizodyczne (jak starsza pani, podwieziona przez Tanię do domu, racząca ją ciekawą rozmową), które mimo że się więcej nie zjawiają, potrafią zyskać sympatię tylko po tym jednym spotkaniu. Pokazują się również różne tajemnicze osoby, które i dla tani i dla nas pozostają zagadką przez bardzo długi czas, dzięki czemu czytelnik jest bardziej zaintrygowany lekturą.

Jest to już drugi tom cyklu, opowiadającym o poszukującej przygód Tani Sadownikowej. Po sięgnięciu po tę lekturę, od razu zauważyłam, iż zwraca ona o wiele mniejszą uwagę na humor. Nie mówię oczywiście, że nie było go wcale, przeciwnie, książka wywoływała co jakiś czas uśmiech na twarzy czytelnika, niemniej poprzednia część wydała mi się bardziej nastawiona na rozrywkę. Bardziej skupiamy się tutaj na głównej bohaterce oraz wątku kryminalnym. Powieść trzyma w napięciu w odpowiednich momentach, często też czytelnik może się wyluzować. Udanym zabiegiem było przeplatanie głównego wątku, koncentrującego się na Tani, z osobnymi ulotnymi wydarzeniami ściśle powiązanymi z fabułą. Również wskazanie kilku epizodów z przeszłości, które początkowo wydawały się niezwiązane z ogólnym biegiem akcji, natomiast po wyjaśnieniu całej sprawy, dawały pełniejszy obraz historii. Na dodatek rozwiązanie tej zagadki nie jest tak łatwo przewidzieć, osobiście dopiero pod koniec zorientowałam się, jak się sprawy mają.

Sama historia jest ciekawa i nieprzewidywalna, momentami zaskakuje. Wydarzenia następują płynnie po sobie, tak więc czytelnik nie narzeka na nudę. Autorzy swobodnie operują słowem, obrazują zaistniałe sytuacje bez zarzutu, oddając przy tym emocje i myśli bohaterki. Łatwo się zaaklimatyzować w sprawie, jaką przed nami rozciągają i zaangażować się w losy Tani. W pozycji tej nie zabraknie miejsca, dla wątku miłosnego, który mimo iż nie gra głównych skrzypiec, nie jest naciągany ani nieprzyjemny dla odbiorcy. Ogólnie książka ta jest lekka w odbiorze, należy do takich przyjemnych i łagodnych powieści z sensacją w tle. Dlatego też nie ma co się spodziewać prawdziwego szoku, stresu, czy przerażenia. Nie, powieść nie jest ani trochę drastyczna i mimo pewnych problemów, pozostaje napisana w sposób raczej delikatny. Ciekawie czyta się o Tani, która zaczyna bawić się w detektywa, uczy się 'jak gubić ogon' i wydaje się podchodzić do tego coraz bardziej poważnie, ciesząc się z każdych postępów.

„Wszystkie dziewczyny kochają brylanty” okazała się dobrą książką, która oderwała mnie na jakiś czas od rzeczywistości i pozwoliła zapomnieć o szarej codzienności. Powieść ta jest wciągająca, szybko i bez żadnych problemów się ja czyta. Mimo iż nie ma tu wymyślnych światów i dziwnych zjawisk, to Tania (zwyczajna Rosjanka), która po prostu szuka przygód i czegoś do roboty, pokazuje, że każdy może przeżyć coś ciekawego, wystarczą duże chęci i mapa prowadząca do skarbu (choć prawdopodobnie bez tego drugiego jakoś każdy się obejdzie). Kto wie, może kogoś Tania skłoni do działania, nie trzeba w końcu mieć wielkich umiejętności i znajomości, najważniejsze, by być pomysłowym, a co się z tym wiąże, umieć sobie poradzić w każdej sytuacji, tak jak i ona. Pozycję tę oczywiście polecam osobom szukającym lekkich utworów na rozluźnienie oraz fanom zagadek i tajemnic (trochę kryminalnych).


Tom powiedział w zamyśleniu:
- Kiedy człowiek kłamie... - i uważnie spojrzał na Tanię, robiąc pauzę.
Tanię olśniło.
- Kłamie, ocierając się o prawdę!”


Moja ocena 8/10


Tytuł: Wszystkie dziewczyny kochają brylanty
Autor: Siergiej Litwinow, Anna Litwinow
Ilość stron: 338
Wydawca: Oficynka
Data premiery: 2013-01-25



O autorach:
Anna i Siergiej Litwinowie - rodzeństwo pisarzy, które zadebiutowało w 1999 roku, wygrywając ogłoszony przez dziennik „Komsomolska Prawda” konkurs na najlepsze opowiadanie kryminalne. Anna jest z wykształcenia dziennikarką, w wolnym czasie uprawia spadochroniarstwo. Siergiej, inżynier energetyk, pasjonuje się archeologią. Wspólnie są autorami ponad czterdziestu powieści i czterech zbiorów opowiadań. Ich książki osiągnęły w Rosji nakład ponad 6 milionów egzemplarzy. Cykl o Tani Sadownikowej został zekranizowany.



Recenzja napisana dla portalu a-g-w.info

 

wtorek, 22 stycznia 2013

Przez burze ognia - Veronica Rossi


Premiera 23 stycznia! 

Życie jest jak kamyki”


Aria żyje w Reverie, rozwiniętym technologicznie świecie oddzielonym od zewnętrznej natury wielką kopułą. Dziewczyna mieszka wraz zresztą osadników w wirtualnych Sferach, które, jak głosił pewien slogan z Wizjerów, są „LEPSZE NIŻ RZECZYWISTOŚĆ”. Nastolatka nie narzeka na swoje życie, niemniej pewnego dnia zostaje wygnana. Chciała tylko dowiedzieć się czegoś o swojej matce, lecz gdy podejrzanymi mogą być tylko ona, nic nieznacząca obywatelka i syn wpływowego człowieka, wiadomo na kogo spadnie wina. W ten oto sposób trafia do Umieralni, jak nazywają wszystko co znajduje się poza Kopułami... zostawiona na pewną śmierć. Jednak dziwnym trafem znowu spotyka Wykluczonego, tego samego, którego widziała podczas skazującego ją incydentu. Chłopak wyglądający na jej wiek, może okazać się jej jedyną szansą. Perry, gdyż tak ma na imię ów młodzieniec, chce kogoś uratować i wie, iż dzięki niej będzie miał większe szanse. Ich drogi się przecinają, można by spekulować czy to przypadek, czy raczej przeznaczenie. Dla tej dwójki rozpoczyna się pełna niebezpieczeństw podróż.

Nigdy się tak nie czułam. Nie odczuwamy takiego strachu. Ale jeśli te dwie rzeczy są tak różne, musi być więcej, prawda? Coś więcej oprócz kamyków i strachu, co jest inne w prawdziwym świecie?”

Aria przeżywa szok. Nagle z miejsca, w którym zawsze była bezpieczna, spokojna, zostaje wyrzucona na pustkowie, gdzie niebezpieczeństw jest od groma. Eterowe burze, kanibale, Dzikusy, nawet powietrze może okazać się jej największym wrogiem. Na początku sobie z tym nie radzi, oczekuje współczucia, od kogoś kto być może przeżył o wiele więcej od niej. Dlatego dziewczyna ta wydała mi się wpierw irytująca. Lecz wraz z postępem historii nabierała charakteru, zmieniała się, stawała się silną kobietą. Odkrywała siebie, dopiero teraz mogła żyć. Wraz z nią można poznać Perry'ego, który również musi przyzwyczaić się do nowej sytuacji, nie tyle do miejsca, co do osoby towarzyszącej. Nigdy nawet by mu przez myśl nie przeszło, że będzie przebywał z Osadniczką, że będzie jej sprzymierzeńcem. Oboje bohaterów obdarzyłam sympatią i wraz z nimi przeżywałam ich przygody. Oczywiście nie są to jedyne postacie, autorka zgrabnie wplata i innych, którzy dają pełny obraz tamtejszej ludności, ich zachowań i życia.

Świat przedstawiony jest ukazany na zasadzie kontrastów. Z jednej strony patrzymy na wysoko rozwinięte technologie, z drugiej zaś na dziką naturę. Wszystko to jest odgrodzone od siebie grubymi murami. Te pierwsze społeczeństwo słyszy tylko historie, bajki o życiu na zewnątrz, o kanibalach, dzikusach i burzach eterowych, o tym jak tam jest źle. Ciągle przebywają w Sferach, sztucznej rzeczywistości, w której odwzorowane są tylko te 'potrzebne' odczucia (czyli ból np. wykluczamy), dźwięki, zapachy i wszystko inne. Ale to nie jest prawdziwe życie, je się poznaje dopiero na zewnątrz. W końcu bez strachu nie ma odwagi. Ponadto nic tak nie kształtuje charakteru jak ból i cierpienie, zachowanie w obliczu realnego zagrożenia. Nie ma nic takiego co byłoby niepotrzebne w życiu, a jednak tam zostały pewne elementy wykluczone. Skutkowało to czasami zaburzeniami charakteru, jak u Sorena, który wpakował główną bohaterkę na samym początku w wielkie kłopoty. Niemniej życie Wykluczonych zaś jest aż nazbyt brutalne, tam głód i udręki są na porządku dziennym, szczęście też jest, lecz w o wiele mniejszych dawkach. Żaden z tych światów nie jest idealny, w obu występują dobre i złe strony, tak samo jest z osobami. Tam nie istnieje złoty środek.

Wiedziała, jak stawiać krok za krokiem, nawet kiedy bolał ją każdy ruch. Wiedziała, że każda podróż wiąże się z cierpieniem, ale i z pięknem.”

Sama historia jest ciekawa, niemniej początkowo nie mogłam dać się wciągnąć lekturze. Na szczęście wraz z postępem akcji zaczęła mnie ta opowieść pochłaniać, wręcz przepadłam. Autorka świetnie przelewa na papier targające bohaterami emocje, które odbiorca odczuwa w trakcie czytania wraz z nimi. Akcja rozwija się dość szybko, jest dynamiczna, momentami też zaskakująca i tajemnicza. Czasami pojawiają się też różne refleksje, wzruszające chwile i napięcie. Niczego tu nie zabraknie, książka jest pełna wrażeń. Pani Rossi wprowadza również elementy fantastyczne, jak niezwykle wyczulone zmysły niektórych postaci, pozwalające poznać myśli czy uczucia. Narracja prowadzona trzecioosobowo, skupiająca się raz na Arii, a raz na Perry'm, pozwala poznać dobrze oboje bohaterów, ich przeżycia i punkt widzenia, jak również zrozumieć ich zachowania, wynikające z takiego a nie innego wychowania. Na dodatek przedstawia pełniejszy obraz świata, który każdy odbiera inaczej.

„Przez burze ognia” okazały się fascynującą powieścią i dobrze zwiastującym początkiem trylogii. Ta debiutancka opowieść, mimo słabszego początku, który mnie trochę znudził, ostatecznie zaintrygowała mnie i porwała, wręcz nie chciała wypuścić ze swych objęć. Łączy w sobie dynamiczną akcję, refleksje nad życiem, nietuzinkowych bohaterów i wyrazisty świat przedstawiony. Nie zabraknie w niej też naturalnie wątku miłosnego. Razem z postaciami przeżywałam ich wzloty i upadki, poznawałam naturę tamtejszej rzeczywistości i oswajałam się z regułami tam panującymi. Dochodzi też zakończenie, które zwyczajnie wyprowadziło mnie z równowagi, przez nie aż nie mogę doczekać się kolejnego tomu, który w Stanach Zjednoczonych miał już swoją premierę w styczniu tego roku. Mam nadzieję, iż niedługo trafi też na polski rynek wydawniczy. Książkę tę naturalnie gorąco polecam fanom dystopijnych i fantastycznych historii, jak również czytelnikom, szukającym po prostu dobrej lektury.


To nie Sfery, gdzie każda myśl skutkowała rezultatem. A mimo to miała poczucie, że dała sobie większe szanse. Bo w życiu, a przynajmniej w jego nowej wersji, szanse były wszystkim, na co mogła liczyć. Były jak jej kamyki. Niedoskonałe i zaskakujące, ale mimo to lepsze niż coś pewnego. Szanse były życiem.”


Moja ocena 8/10


Tytuł: Przez burze ognia
Autor: Veronica Rossi
Ilość stron: 368
Wydawca: Otwarte
Data premiery: 2013-01-23



O autorce:
Jej debiutancka powieść „Przez burze ognia” została opublikowana w około 25 krajach, zaczynając od Stanów Zjednoczonych, gdzie premiera miała miejsce 3 stycznia 2012 roku.




Książkę otrzymałam od Wydawnictwa Otwarte, za co serdecznie dziękuję ^^


niedziela, 20 stycznia 2013

The Versatile Blogger ^^

Zostałam wyróżniona w zabawie Versatile Blogger przez moją kochaną Fufu oraz Upadły czy Anioł, za co serdecznie dziękuję *.*


ZASADY:


Każdy nominowany Blogger powinien:
- podziękować każdemu nominującemu Bloggerowi u niego na blogu,
- pokazać nagrodę Versatile Blogger u siebie na blogu,
- ujawnić 7 faktów dotyczących samego siebie,
- nominować 15 blogów, które jego zdaniem na to zasługują,
- poinformować o tym fakcie autorów nominowanych blogów


No to fakty o mnie ^^

1. No to cóż, Fufu kazała mi wymyślić coś o czym inni nie wiedzą, czyli czego tez nie mogę mieć w opisie profilu :( No to cóż, tam jest, że lubię anime, prawda? Nom, ale z tym związana jest inna sprawa, a mianowicie rysowanie postaci mangowych. Gdy mam wolną chwilę, to się za to zabieram, ostatnio np. na historii.... jakoś tak zaczynałam od figury, a ktoś to zauważył i od razu komentarz co do dziewczyny atutów xd no cóż... ale to taka moja dodatkowa pasja... Może nawet kiedyś komuś pokażę swoje rysunki... bo wiecie, akurat wpadł mi do głowy pewien ciekawy pomysł :)

2. Lubię matematykę ! I teraz wszyscy o.O szok xd Nie no na serio, dlatego też jestem na profilu z tym przedmiotem rozszerzonym. Niemniej mimo że jestem ścisłowcem, ciągnie mnie w stronę przedmiotów humanistycznych i jakoś tak wyszło, że wylądowałam w klasie o profilu akademickim (pol-his-mat), dziwna, nie? Niemniej mnie tam się nawet podoba, ciekawie jest, to trzeba przyznać ^^

3. Rano jestem bardzo marudna... jak do mnie podchodzić, to ino z kijem zapewne, by czuć się całkiem bezpiecznie xd Ale co poradzę, lubię sobie porządnie pospać, a szkoła mi na to nie pozwala... life is brutal! Codziennie rano ledwo zwlekam się z łóżka i jeszcze ze dwadzieścia minut co najmniej chodzę po domu całkiem nieprzytomna... no dobra w szkole też często potem nie ogarniam, ale sza *.* Z tego w końcu wynikają najciekawsze sytuacje. :)

4. Jestem wesołą osobą, lubię się uśmiechać, nie lubię szarości, a to wyrażam swym ubiorem właśnie. Kolorowe spodnie wręcz ubieram, mam fioletowe, czerwone, żółte, zielone i inne *.* Mnie łatwo zauważyć, jeszcze przy mej całkiem kolorowej kurtce narciarskiej w rozmiarze L, mimo że S by starczyło xd No właśnie z tego też widać, że ogólnie lubię zakupy! Bardzo, nogi mi już odpadają, ale ja dalej idę, szczególnie, że na koniec jeszcze na po lody trzeba iść, to już w ogóle, po drodze się poddać nie można ^^

5. Mam ślicznego psiaka o imieniu Łatek! *.* Jest słodziaśny, taki mały przychlast. Niby kurduplowaty, ale słychać go jest zawsze, lubi sobie poszczekać w końcu, koczuje pod balkonem i jak się nad nim zlitujesz i otworzysz, to wybiegaaa i całe osiedle go słyszy xd Taki kundelek, biały w brązowe łaty z jednym klapniętym uszkiem <3 Niekiedy potrafi zdenerwować, ale jak się tu na takiego długo gniewać ? No nie da się... *.*

6. Uwielbiam zawierać nowe znajomości. Zdarzało mi się podchodzić do obcych, przedstawiać się i zaczynać rozmowę... trochę to dziwne, niemniej nie lubię samotności. Choć towarzystwo książek też mi często wystarcza :) Utrzymuję też znajomości w internecie, tak jak z kochaną Cas, Karolką, Fufu, Abi, Gabi i Gabi, Olą... i innymi *.* tak na marginesie, dalej jestem otwarta na nowe znajomości, więc jak komuś się nudzi to może napisać :)

7. Hmm.. no i obiecałam, że nie będę mówić o tym, że czczę kisiel , to muszę wymyślić coś innego... powiedzenie, że bardzo chciałabym mieć jednorożca, też nie wiem jak byłoby przyjęte... no to może to, iż żeby się odstresować często układam kostkę rubika, no tak jakoś *.* działa uspokajająco na mnie xd Ale gdyby tego było za mało, to powiem, że chcę być dzieckiem, jak najdłużej się da! Często słyszę na korytarzach, że 17 lat to dużo, jacy to oni wszyscy starzy i w ogóle w tym liceum... a ja jakoś tego nie czuję, po co się postarzać, skoro będzie się za tym tęsknić? Nie warto, trzeba żyć chwilą i być dzieckiem jak najdłużej, w końcu dzieci mają wiele pięknych cech :)



A i nie mam kogo nominować, bo chyba do wszystkich zabawa dotarła... niemniej jak ktoś ma ochotę wziąć udział, to serdecznie zapraszam *.*


________________________________________


No cóż, jak widać, to zamieściłam, może troszkę więcej niż siedem faktów, ale jakoś je upchnęłam xd Gdyby kazano mi ich napisać więcej to spoko, to była dopiero rozgrzewka, szczególnie, że nieczęsto biorę w takich akcjach udział, to nie mam jak sobie pogadać... może należy to zmienić, pomyślę nad tym, choć nie wiem czy komuś chciałoby się moje dziwne rozmyślania czy też opisy różnych sytuacji czytać ^^

Poza tym, można zauważyć kolejną zmianę szablonu tym razem na dłużej xd Nagłówek robiłam sama i siedziałam nad nim, to raczej go zmieniać nie będę, zaś tło, dopiero jak zima się skończy, bo też mi się podoba ^^ Opinie wyrażać można na ten temat, również nieprzychylne, co poradzę, każdy ma swoje zdanie i gusta :) Nom, to na dziś tyle chyba xd


Pozdrawiam
Tris *.*

czwartek, 17 stycznia 2013

Po trzecie dla zasady - Janet Evanovich


Pochodzisz z długiej linii przerażających kobiet”


Moses Bedemier, to ktoś kogo wszyscy znają i kochają, to on daje dzieciom cukierki i sprzedaje lody od pokoleń. Jest miejscową legendą, każdy powie, iż on nie zrobiłby niczego złego. A jednak jakiś nowy, niedoświadczony policjant aresztował go za posiadanie broni. Biuro Vincenta Pluma wpłaciło kaucję.... i co? I wujaszek Mo niespodziewanie znika. Tak oto znajduje się kolejne zadanie dla Stephanie, łowcy nagród. Przyjmuje zlecenie, czym przysparza sobie wielu wrogów, staruszki nawet na nią patrzeć nie mogą, cóż to za pokolenie, zero szacunku dla Wujaszka! Stephanie nie spodziewała się takiego potępienia. I nie jest to jedyne co ją zaskoczyło, sprawa zaczyna być coraz trudniejsza. Na dodatek jak muchy padają dealerzy narkotyków w okolicy, a kto natyka się na trupy? Panna Plum oczywiście! Coś tu śmierdzi, Stephanie musi się pośpieszyć, bo jakoś dziwnie często zaczynają do niej strzelać, a ona natyka się na kolejne ciała. Ponadto jej auto ciągle się psuje, Morelli zaczyna dziwnie się zachowywać, a jej włosy są POMARAŃCZOWE! Tutaj nie ma nawet pozorów spokoju, ta zakręcona kobieta musi poradzić sobie z nie lada wyzwaniem.

- Pfff – prychnęła Lula. - Żadnych torebek, żadnych perfum, żadnego strzelania. Nie przesadzasz z deka z tymi regułami, co?”

Cóż można powiedzieć o głównej bohaterce? Każdy kto czytał którykolwiek tom stwierdzi jedno: ta dziewczyna to magnes na kłopoty i wszelkiego rodzaju dziwne sytuacje. Kto inny mógłby zacząć tarzać się z facetem w stroju kurczaka pośrodku sklepu? Oczywiście ona. Trzymając się blisko niej, można być pewnym, iż nie zazna się nudy, spokoju ani bezpieczeństwa. Dziewczyna ma też intuicję, i to niezłą, niemniej często źle ją rozumie. Co dalej? Unika swoich krewnych: matki, która ciągle zaprasza ją na obiady, ojca, który zachwala buicka, jako wspaniały wóz oraz babci Mazurowej (choć jej tylko przy okazji, bo też tam mieszka) napalonej na myśl o zbrodniach, broni i trupach. Nie ma co, ta bohaterka ma niezłe korzenie. Chwilowo najbliższy jej sercu pozostaje chomik Reks (niech ktoś się do niego zbliży, a ona zmieni się nagle w Godzillę), który rozumie ją jak nikt inny. Z Joe'em Morellim nadal łączą ją dziwne relacje, spędza również więcej czasu z Lulą, która chciałaby sobie postrzelać, pokopać i dobić kogoś, jak prawdziwy łowca nagród! I Komandos, nawet on nie potrafi powstrzymać uśmiechu, jak dowiaduje się co takiego wyczynia niedoświadczona łowczyni naróg. Inne postacie również się pojawiają, lecz nie są już tak ważne, choć również czasami przyprawiają o uśmiech na twarzy.

Ten tom już różni się trochę od poprzednich. Po pierwsze zauważyłam, że o wiele bardziej skupiamy się na sprawach policyjnych, zbrodniach i pracy bohaterki, a mniej na jej zwyczajnym życiu. Stephanie stała się łowcą nagród w każdym calu... choć nadal nie lubi używać broni, ma słabą kondycję i talent do wkurzania ludzi, niemniej stara się nie popełniać tego samego błędu więcej niż trzy, cztery razy. Nie wiem czy to dobrze czy źle, raczej neutralnie, po prostu zmieniamy miejsca, w których główna bohaterka popełnia różne gafy, błędy i pakuje się w nowe kłopoty. Widać też mniej humoru na łamach powieści, stała się bardziej poważna. Na szczęście nasza łowczyni nagród nadal pakuje się w absurdalne sytuacje i wchodzi w ciekawe potyczki słowne, jest tego jedynie trochę mniej. Oczywiście, jako że jest to już trzeci tom, czytelnik coraz bardziej przywiązuje się do postaci, zaczyna przejmować się ich losami, a nie jedynie śmiać się z ich niecodziennych wrażeń. To z pewnością bardzo pozytywne odczucie, które skłania do kontynuowania swojej przygody z tą serią.

- Nie chcę dostać mandatu. Ponoć gliny czepiają się, gdy coś ci wystaje z bagażnika.
Szczególnie jeśli to trup.”

Pani Evanovich po raz kolejny raczy nas niesamowitą historią. W końcu czym byłaby ta seria bez absurdalnych wyczynów uwielbianej przez wszystkich, lekko nieporadnej łowczyni nagród? Otóż to, niczym, jedynie babcia Mazurowa starałaby się jakoś uratować sytuację, niemniej to byłoby bardzo niebezpieczne dla otoczenia. Autorka przedstawia nam kolejną podejrzaną sprawę i to niejedną, choć może jakoś się one ze sobą łączą. Nadal potrafi zaskoczyć odbiorcę, szczególnie dzięki temu, iż sama główna bohaterka jest nieprzewidywalna. Płynnie wprowadza nowe postacie, zaznajamia nas również z tymi, o których można było tylko słyszeć w jakiś krótkich i niechętnych wypowiedziach bohaterki. Opisuje wszystko z lekkością, plastycznie oddając sytuacje, charaktery bohaterów i miejsca (choć na tym ostatnim aż tak się nie skupia). Muszę przyznać, że znowu dałam się wciągnąć w opowieść o Stephanie Plum, czytałam bardzo szybko i nie mogłam się oderwać od powieści, wskutek czego brałam ze sobą książkę wszędzie.

„Po trzecie dla zasady” trochę obniżyło swój poziom, jednak tylko minimalnie. Świetnie się bawiłam przy lekturze, uwielbiam samą Stephanie, której zwariowana postawa i charakter powinny przekonać każdego do sięgnięcia po tę powieść. Nie żałuję ani trochę, że przez przypadek natknęłam się na pierwszą część, skoro mogłam poznać takie osobistości jak babcia Mazur, szukająca nagle chłopaka... wspaniała kobieta, nie powiem. Na dodatek jest jeszcze Reks, który jakby telepatycznie potrafił komunikować się ze Stephanie i dodawać jej otuchy, taki mały gryzoń, a tyle miłości. Jak widać, pogrążyłam się już, nie mam jak uciec od Stephanie Plum i jej znajomych, będę musiała przeczytać kolejne tomy i poznać jej następne czyny. Mam nadzieję, iż się nie zawiodę, a ona nigdy się nie zmieni i pozostanie tak samo niesamowita, w końcu inny nie znaczy gorszy czy dziwny. Naturalnie książkę tę, jak i inne pozycje z tego cyklu, serdecznie wszystkim polecam, każdy znajdzie tu coś dla siebie, naprawdę warto się skusić!


- Byłaś walnięta. Byłaś zdolna do wszystkiego. Skakałaś z dachu garażu ojca, bo chciałaś sobie polatać.
- A ty nigdy nie próbowałeś latać?”


Moja ocena 8,5/10


Tytuł: Po trzecie dla zasady
Seria: Łowca nagród Stephanie Plum
Autor: Janet Evanovich
Ilość stron: 432
Wydawca: Fabryka słów
Data premiery: 2012-08-31




O autorce:
Urodzona w South River, amerykańska pisarka powieści kryminalno-sensacyjnych. Sławę przyniósł jej wielotomowy cykl o łowczyni nagród, Stephanie Plum - obecnie jedna z najpopularniejszych serii książkowych świata. Kiedy zobaczyła Roberta De Niro w filmie "Zdążyć przed północą" wiedziała już jakiego bohatera literackiego chce stworzyć. Dwa lata upłynęły Janet na przygotowaniach do pisania nowej książki. Obejmowały strzelanie, trening fizyczny, procedury policyjne, nawet picie piwa. Tak rodziła się Stephanie Plum. "Po pierwsze dla pieniędzy" tom otwierający serię przez 75 tygodni okupował listę bestsellerów USA Today. Do dzisiaj pani Evanovich napisała już 22 książki z łowczynią nagród Stepanie Plum w roli głównej, a statusy bestsellerów New York Timesa, czy Amazon stały się dla nich uświęconą tradycją. Janet Evanovich mieszka z mężem w New Hampshire niedaleko Dartmouth College. Jak podkreśla to idealne miejsce na pisanie książek o dziewczynie z New Jersey. Lubi robić zakupy, czytać komiksy, oglądać filmy. I chce być taka jak babcia Mazur.

  
_______________________________________________


Prośba:

Zmieniłam wygląd bloga, lecz nie wiem jak  będzie on przyjęty, dlatego też stworzyłam ankietę (jest u góry po prawej) i serdecznie zachęcam do głosowania. Opinię swą można wyrazić też w komentarzach, jak komuś np. on przeszkadza czy coś :)


Pozdrawiam
Tris

wtorek, 15 stycznia 2013

Zapowiedź + fragment: Gwiazd naszych wina - John Green

John Green

Gwiazd naszych wina


Przeł. Magda Białoń-Chalecka


- polska premiera 6 lutego
- od ponad roku bestseller „New York Timesa”
- powieść roku 2012 wg „Time”
- autor roku wg „Entertainment Weekly”
- laureatka najważniejszej nagrody czytelników w USA: Goodreads - Choice Awards 2012
- nr 1 „Wall Street Journal”
- polecana przez „Booklist”
- przekład na kilkadziesiąt języków
- wkrótce film w produkcji Fox 2000
świetne recenzje w „The Guardian, „New York Timesie, National Public Radio, „Huffington Post, „Washington Post, na GoodReads i in.



Opis:

Hazel ma szesnaście lat, a jednym z nieodłącznych elementów jej życia jest aparat tlenowy imieniem Philip. Odkąd trzy lata temu zachorowała na raka, nie chodzi do szkoły, spędzając dni głównie na czytaniu (zwłaszcza ukochanej książki) i oglądaniu „America's Next Top Model”. Jednak gdy na spotkaniu grupy wsparcia dla chorej młodzieży poznaje Augustusa, w jej życiu następuje zwrot o 180 stopni. Czeka ją podróż, nieoczekiwana i wytęskniona zarazem, w poszukiwaniu odpowiedzi na najważniejsze pytania: czym są choroba i zdrowie, co znaczy życie i śmierć, jaki ślad człowiek może po sobie zostawić na świecie.

Gwiazd naszych wina Johna Greena jest wnikliwa i odważna, zabawna i ironiczna. Autor, pisząc o nastolatkach, ale nie tylko dla nich, w błyskotliwy sposób zgłębia w niej tragiczną kwestię życia i miłości.


Cena: 34,90
Miękka okładka ze skrzydełkami




Fragment:



Gwiazd naszych wina”
John Green
Przełożyła Magda Białoń-Chalecka

1

Pod koniec zimy siedemnastego roku mojego życia mama stwierdziła, że wpadłam w depresję. Zapewne doszła do tego wniosku, bo rzadko wychodziłam z domu, spędzałam długie godziny w łóżku, ciągle czytałam tę samą książkę, mało co jadłam i całkiem sporo wolnego czasu, którego miałam w nadmiarze, poświęcałam na rozmyślania o śmierci.
W każdej ulotce, na każdej stronie internetowej i w ogóle we wszelkich materiałach dotyczących raka wśród efektów ubocznych choroby zawsze wymieniana jest depresja. Lecz tak naprawdę ona nie jest skutkiem ubocznym raka. Depresja jest skutkiem ubocznym umierania. (Zresztą rak też jest skutkiem ubocznym umierania. Właściwie prawie wszystko nim jest). Tak czy siak, mama uznała, że potrzebuję pomocy, więc zawiozła mnie do lekarza rodzinnego, doktora Jima, który przyznał, że rzeczywiście tonę w totalnie obezwładniającej depresji klinicznej, a zatem należy zaordynować mi odpowiednie leki, a ponadto wysłać mnie na cotygodniowe zajęcia grupy wsparcia.
Do grupy, której skład bezustannie się zmieniał, należeli młodzi ludzie na różnych etapach rozwoju choroby nowotworowej. Dlaczego jej skład się zmieniał? Efekt uboczny umierania.
Oczywiście, spotkania grupy były koszmarnie przygnębiające. Odbywały się co środa w podziemiu kościoła episkopalnego, mieszczącego się w kamiennym gmachu zbudowanym na planie krzyża. Siadaliśmy wszyscy w kręgu, w samym środku tego krzyża, dokładnie tam, gdzie nałożyłyby się na siebie dwie belki i gdzie znalazłoby się serce Jezusa.
Zwróciłam na to uwagę, ponieważ Patrick, lider grupy wsparcia i jej jedyny pełnoletni uczestnik, na każdym koszmarnym spotkaniu mówił o uświęconym Sercu Jezusa i o tym, jak to my, młodzi chorzy na raka, siedzimy dokładnie w samym jego środku i tak dalej.
A oto jak przebiegały spotkania w Sercu Bożym: sześcioro, siedmioro albo dziesięcioro nastolatków wchodziło/wjeżdżało na wózkach do sali, raczyło się nędznym poczęstunkiem złożonym z ciasteczek i lemoniady, siadało w Kręgu Zaufania i wysłuchiwało Patricka, który po raz tysięczny relacjonował przygnębiającą historię swojego życia, czyli mówił o tym, że miał nowotwór jąder i lekarze uważali, że umrze, ale nie umarł, i proszę – oto on, nadal żywy, zupełnie dorosły, w kościelnej piwnicy, w sto trzydziestym siódmym najładniejszym mieście Ameryki, rozwiedziony, uzależniony od gier komputerowych, niemający przyjaciół, ledwie wiążący koniec z końcem dzięki eksploatowaniu swojej nowotworowej przeszłości, mozolnie dążący do zdobycia dyplomu magisterskiego, choć on i tak nie poprawi jego perspektyw zawodowych, czekający, jak my wszyscy, na miecz Damoklesa, niosący wyzwolenie, któremu umknął wiele lat temu, gdy rak odebrał mu oba jajka, lecz oszczędził to, co tylko najbardziej wspaniałomyślny człowiek mógłby nazwać życiem.
I TY TEŻ MOŻESZ MIEĆ TYLE SZCZĘŚCIA!
Potem się przedstawialiśmy: Imię. Wiek. Diagnoza. I jak się dzisiaj czujemy. Jestem Hazel, mówiłam, gdy nadchodziła moja kolej. Szesnaście lat. Pierwotnie rak tarczycy, z imponującą satelitarną kolonią od dawna osiadłą w płucach. I czuję się dobrze.
Gdy już prezentacje obeszły całe kółko, Patrick zawsze pytał, czy ktoś chciałby się podzielić swoimi przeżyciami. I wówczas zaczynało się prawdziwe pandemonium wsparcia: wszyscy opowiadali o sile, walce i wygrywaniu, o remisji i tomografii. Muszę oddać sprawiedliwość Patrickowi: pozwalał nam też mówić o śmierci. Ale większość obecnych nie umierała. Większość miała dożyć wieku dorosłego, tak jak on.
(Co oznaczało, że wszystko to było podszyte sporą dozą rywalizacji, ponieważ każdy chciał pokonać nie tylko nowotwór, ale też pozostałych obecnych w sali. Zdaję sobie sprawę, że to nieracjonalne, ale kiedy ci oznajmiają, że masz na przykład dwadzieścia procent szans na przeżycie pięciu lat, włącza się matematyka i uświadamiasz sobie, że to jak jeden do pięciu… Rozglądasz się więc i kalkulujesz tak, jak by to zrobiła każda zdrowa osoba: muszę przeżyć czworo z tu obecnych).
Jedynym pozytywnym akcentem na tych spotkaniach był chłopak imieniem Isaac, chudy młodzieniec o pociągłej twarzy i prostych, jasnych włosach opadających na jedno oko. To właśnie oczy były jego problemem. Trafił mu się jakiś fantastycznie nieprawdopodobny nowotwór oczu. Jedno usunięto mu, gdy był dzieckiem, a teraz nosił koszmarnie grube okulary, przez które jego oczy (i to prawdziwe, i to szklane) wyglądały na nadnaturalnie ogromne, tak jakby cała głowa składała się głównie z gałek ocznych. Z tego, czego zdołałam się dowiedzieć przy tych rzadkich okazjach, kiedy Isaac dzielił się przeżyciami z grupą, nawrót choroby stanowił śmiertelne zagrożenie dla jego drugiego oka.
Porozumiewaliśmy się z Isaakiem niemalże wyłącznie za pomocą westchnień. Za każdym razem, gdy ktoś rekomendował nową dietę antynowotworową, wdychanie zmielonej płetwy rekina czy coś w tym rodzaju, chłopak zerkał na mnie i wzdychał dyskretnie. Ja nieznacznie kręciłam głową i wzdychałam w odpowiedzi.

A zatem grupa wsparcia była kompletnie denna i po kilku tygodniach na samą myśl o niej miałam ochotę kopać i wrzeszczeć. Akurat tej środy, kiedy miałam poznać Augustusa Watersa, siedziałam na kanapie z mamą i oglądałam trzeci etap dwunastogodzinnego maratonu z poprzedniego sezonu America’s Next Top Model (który, prawdę mówiąc, już widziałam, ale co tam), wszelkimi sposobami usiłując się wykręcić od wyjścia z domu.
Ja: Odmawiam chodzenia na grupę wsparcia.
Mama: Jednym z symptomów depresji jest brak zainteresowania formami aktywnego spędzania czasu.
Ja: Proszę, pozwól mi oglądać America’s Next Top Model. To jest aktywne spędzanie czasu.
Mama: To jest pasywne spędzanie czasu.
Ja: Mamo! Proszę.
Mama: Hazel, jesteś już nastolatką, nie małym dzieckiem. Musisz mieć przyjaciół, wychodzić z domu i prowadzić normalne życie.
Ja: Jeżeli chcesz, żebym była nastolatką, nie posyłaj mnie na grupę wsparcia. Kup mi fałszywy dowód osobisty, żebym mogła chodzić do klubów, pić wódkę i brać haszysz.
Mama: Zacznijmy od tego, że haszyszu się nie bierze.
Ja: Widzisz, wiedziałabym takie rzeczy, gdybyś załatwiła mi fałszywy dowód.
Mama: Pójdziesz na grupę wsparcia.
Ja: Błeee!
Mama: Hazel, zasługujesz na normalne życie.
To zamknęło mi usta, choć nie bardzo rozumiałam, jak uczestniczenie w spotkaniach grupy wsparcia wpasowuje się w definicję „normalnego życia”. Zgodziłam się pójść – jednak najpierw wynegocjowałam prawo do nagrania półtora odcinka programu, który miał mnie ominąć.
Chodziłam na grupę wsparcia z tych samych powodów, z których pozwalałam pielęgniarkom po zaledwie półtorarocznej edukacji truć mnie chemikaliami o egzotycznych nazwach: chciałam zadowolić rodziców. Na tym świecie jest tylko jedna rzecz okropniejsza niż umieranie na raka w wieku szesnastu lat, a jest nią posiadanie dziecka, które na tego raka umiera.

Mama zaparkowała na okrągłym podjeździe z tyłu kościoła o 16.56. Udawałam, że poprawiam coś przy butli z tlenem, żeby zyskać chociaż sekundę.
– Chcesz, żebym ci to zaniosła?
– Nie trzeba – odrzekłam. Cylindryczny zielony zbiornik ważył tylko kilka kilogramów, a poza tym i tak ciągnęłam go za sobą na małym metalowym wózku. Butla dostarczała mi dwa litry tlenu na minutę za pośrednictwem wąsów tlenowych – przejrzystej rurki, która rozdzielała się na karku, zawijała za uszami i ponownie łączyła pod nosem. Całe to urządzenie było niezbędne, ponieważ moje płuca w roli płuc spisywały się beznadziejnie.
– Kocham cię – powiedziała mama, gdy wysiadłam.
– Ja ciebie też, mamo. Do zobaczenia o szóstej.
– Zaprzyjaźnij się z kimś! – zawołała przez opuszczone okno, kiedy się oddalałam.
Nie chciałam jechać windą, ponieważ jazda windą w grupie wsparcia to czynność symptomatyczna dla Ostatnich Dni. Zeszłam więc po schodach. Wzięłam sobie ciastko, nalałam trochę lemoniady do plastikowego kubka, a potem się odwróciłam.
Patrzył na mnie chłopak.
Na pewno nigdy wcześniej go nie widziałam. Był wysoki i smukły, choć muskularny. Plastikowe krzesełko, jakich używają dzieci w podstawówce, wydawało się pod nim śmiesznie małe. Miał mahoniowe włosy, proste i krótkie. Wyglądał, jakby był w moim wieku, może o rok starszy. Siedział, opierając się kością ogonową o krawędź krzesła, w pozie agresywnie niedbałej, z jedną dłonią do połowy wsuniętą do kieszeni ciemnych dżinsów.
Odwróciłam wzrok, nagle świadoma swoich rozlicznych niedoskonałości. Miałam na sobie stare dżinsy, które niegdyś były obcisłe, ale teraz wisiały w niewłaściwych miejscach, oraz żółtą koszulkę z emblematem zespołu, którego już nawet nie lubiłam. Do tego ta fryzura: byłam ostrzyżona na pazia i nawet się nie pofatygowałam, żeby przed wyjściem przeczesać włosy szczotką. Co więcej, miałam śmiesznie okrągłe policzki – efekt uboczny terapii. Wyglądałam jak proporcjonalnie zbudowana osoba z balonem zamiast głowy. Nie wspominając o opuchniętych kostkach u nóg. Znów zerknęłam na niego i okazało się, że nadal mnie obserwuje.
Przyszło mi do głowy, że nareszcie rozumiem, dlaczego to się nazywa k o n t a k t wzrokowy.
Weszłam w krąg i usiadłam przy Isaacu, w odległości dwóch krzeseł od tamtego chłopaka. Znów zerknęłam. A on wciąż na mnie patrzył.
Powiem wprost: był przystojny. Jeśli nieatrakcyjny chłopak uporczywie się w ciebie wgapia, to w najlepszym wypadku uznajesz jego zachowanie za krępujące, a w najgorszym za formę napastowania. Ale przystojny chłopak… no cóż.
Wyjęłam telefon i nacisnęłam przycisk, żeby sprawdzić godzinę – 16.59. Krąg zapełnił się nieszczęśnikami w wieku od dwunastu do osiemnastu lat, a potem Patrick rozpoczął od modlitwy o pogodę ducha: „Panie, daj mi siłę, abym zmienił to, co zmienić mogę; daj mi cierpliwość, abym zniósł to, czego zmienić nie mogę, i daj mi mądrość, abym odróżnił jedno od drugiego”. A ten facet nadal się we mnie wpatrywał. Poczułam, że się rumienię.
W końcu uznałam, że najodpowiedniejsza strategia to też zacząć się gapić. Przecież chłopaki nie mają monopolu na takie zachowanie. Zatem wpiłam się w niego przenikliwym wzrokiem, podczas gdy Patrick po raz tysięczny opowiadał o swojej bezjajeczności i tak dalej. Rozpoczęliśmy pojedynek na spojrzenia. Po chwili przystojniak uśmiechnął się i wreszcie zwrócił swoje błękitne oczy w inną stronę. Kiedy znów na mnie popatrzył, uniesieniem brwi oznajmiłam: „Ja wygrałam”.
Wzruszył ramionami. Patrick mówił dalej, aż w końcu nadszedł czas na przedstawienie się.
– Isaac, może ty będziesz dzisiaj pierwszy. Wiem, że czekają cię trudne chwile.
– Tja – potwierdził Isaac. – Na imię mi Isaac. Mam siedemnaście lat. I wygląda na to, że za kilka tygodni przejdę operację, po której stracę wzrok. Nie żebym narzekał czy coś, ponieważ wiem, że wielu z nas ma gorzej, ale cóż, bycie ślepcem jest do bani. Jakoś daję radę dzięki pomocy mojej dziewczyny. I takich przyjaciół jak Augustus. – Skinął głową w stronę chłopaka, który w ten sposób zyskał imię. – No i tak… – westchnął. Patrzył teraz na swoje dłonie, które złożył w kształt tipi. – Nic nie można na to poradzić.
– Możesz na nas polegać, Isaacu – odezwał się Patrick. – Powiedzcie to Isaacowi. Wszyscy monotonnym głosem wyskandowaliśmy:
– Możesz na nas polegać.
Następnie przyszła kolej na Michaela. Dwanaście lat. Białaczka. Od zawsze chorował na białaczkę. Czuł się dobrze. (A przynajmniej tak twierdził. Przyjechał windą).
Lida miała szesnaście lat i była dość ładna, by nasz przystojniak mógł zawiesić na niej oko. Była stałą członkinią grupy – miała właśnie długi okres remisji nowotworu wyrostka robaczkowego. Do tej pory nie wiedziałam, że coś takiego w ogóle istnieje. Powiedziała – jak za każdym poprzednim razem, kiedy brałam udział w spotkaniu – że czuje się s i l n a. Odebrałam to jako przechwałkę, czując, jak delikatny strumień tlenu łaskocze mnie w nozdrza.
Jeszcze pięć innych osób musiało się przedstawić, zanim dotarliśmy do niego. Uśmiechnął się lekko. Głos miał niski, chrapliwy i zabójczo seksowny.
– Nazywam się Augustus Waters – oznajmił. – Mam siedemnaście lat. Półtora roku temu zawarłem przelotną znajomość z kostniakomięsakiem, ale dziś przyszedłem tutaj na prośbę Isaaca.
– A jak się czujesz? – zapytał Patrick.
– O, świetnie. – Augustus Waters uśmiechnął się kątem ust. – Jak na rollercoasterze, który cały czas jedzie w górę, przyjacielu.
Gdy nadeszła moja kolej, powiedziałam:
– Jestem Hazel. Mam szesnaście lat. Guz tarczycy z przerzutami do płuc. Czuję się dobrze.
Godzina mijała szybko. Omawiano walki, zwycięskie bitwy w wojnach skazanych na przegraną. Żywiono się nadzieją. Wychwalano i potępiano rodziny. Uzgodniono, że przyjaciele po prostu tego nie rozumieją. Popłynęły łzy. Zaoferowano pocieszenie. Ani Augustus Waters, ani ja nie odzywaliśmy się, dopóki Patrick nie zaproponował:
– Augustusie, może zechciałbyś podzielić się z grupą swoimi obawami.
– Moimi obawami?
– Tak.
– Boję się zapomnienia – wyznał bez chwili wahania. – Boję się tego niczym ślepiec ciemności.
– Za wcześnie na takie uwagi – wtrącił Isaac z lekkim uśmiechem.
– Wyraziłem się niedelikatnie? – zafrasował się Augustus. – Potrafię być ślepy na uczucia innych ludzi.
Isaac zaśmiał się, ale Patrick uniósł palec w karcącym geście.
– Augustusie, proszę, wróćmy do ciebie i twoich walk. Powiedziałeś, że boisz się zapomnienia?
– Tak – potwierdził chłopak.
Patrick wyglądał na zagubionego.
– Czy, hm, czy ktoś chciałby jakoś to skomentować?
Nie chodziłam do normalnej szkoły od trzech lat. Moimi najlepszymi przyjaciółmi byli rodzice. Trzecim przyjacielem był pisarz, który nie miał nawet pojęcia o moim istnieniu. Należałam do osób raczej nieśmiałych, nie do takich, które w klasie ciągle siedzą z ręką w górze.
A mimo to tym razem postanowiłam się odezwać. Niepewnie podniosłam dłoń i Patrick, wyraźnie zachwycony, natychmiast zawołał:
– Hazel!
Na pewno uznał, że się wreszcie otworzyłam, że staję się Częścią Grupy.
Popatrzyłam na Augustusa Watersa, który odwzajemnił moje spojrzenie. Oczy miał tak błękitnie, że aż przejrzyste.
– Nadejdzie czas – zaczęłam – gdy wszyscy będziemy martwi. Nadejdzie czas, gdy nie pozostanie ani jeden człowiek, który by pamiętał, że ktokolwiek kiedykolwiek żył czy że nasz gatunek czegokolwiek dokonał. Nie pozostanie nikt, kto by pamiętał Arystotelesa lub Kleopatrę, a co dopiero ciebie. Wszystko, co zrobiliśmy, zbudowaliśmy, napisaliśmy, wymyśliliśmy albo odkryliśmy, pójdzie w zapomnienie, a to – wykonałam szeroki gest – zupełnie straci sens. Może ta chwila nadejdzie szybko, a może jest odległa o miliony lat, ale nawet jeśli przetrwamy śmierć naszego słońca, nie będziemy istnieć wiecznie. Był czas, gdy organizmy nie miały świadomości, i nadejdzie czas, gdy znów będą jej pozbawione. Nie myśl o tym, że zapomnienie jest nieuniknione. Wierz mi, że wszyscy tak robią.
Dowiedziałam się tego od wspomnianego wcześniej trzeciego najlepszego przyjaciela, Petera van Houtena, żyjącego w odosobnieniu autora Ciosu udręki, książki w moim mniemaniu najbliższej Biblii. Peter van Houten był jedynym znanym mi człowiekiem, który zdawał się (a) rozumieć, jak to jest umierać, lecz (b) jednak nie umrzeć.
Kiedy skończyłam, zapadła dość długa cisza, a ja patrzyłam, jak na twarz Augustusa wypełza uśmiech – nie krzywy uśmieszek chłopaka, który chciał wyglądać seksownie, gdy się we mnie wgapiał, ale prawdziwy uśmiech, wręcz za szeroki na jego twarz.
– Niech to gęś! – powiedział cicho. – Niezły z ciebie numer.
Żadne z nas nie odezwało się więcej do zakończenia spotkania. Na koniec musieliśmy wszyscy wziąć się za ręce i Patrick odmówił modlitwę.
– Panie Jezu Chryste, zebraliśmy się tutaj w Twoim Sercu, dosłownie w Twoim Sercu, ponieważ dotknęła nas choroba. Tylko Ty znasz nas tak dobrze, jak my znamy siebie. Poprowadź nas ku życiu i światłu przez ten czas próby. Modlimy się za oczy Isaaca, za krew
Michaela i Jamiego, za kości Augustusa, za płuca Hazel, za krtań Jamesa. Modlimy się, byś nas uzdrowił i byśmy odczuli Twój pokój i Twoją miłość, która przekracza wszelkie zrozumienie. Nosimy w sercach tych, których znaliśmy i kochaliśmy, a którzy odeszli do Twego domu: Marię, Kade’a, Josepha, Haley, Abigail, Angelinę, Taylor, Gabriela…
Lista była długa. Wielu ludzi na tym świecie już zmarło. I podczas gdy Patrick monotonnym głosem odczytywał litanię imion z kartki papieru, ponieważ była za długa, żeby nauczyć się jej na pamięć, ja z zamkniętymi oczami starałam się zachować modlitewny nastrój, ale przede wszystkim wyobrażałam sobie dzień, w którym moje imię znajdzie się w tym zestawieniu, na samym jego końcu, gdy wszyscy już przestają słuchać.
Kiedy Patrick umilkł, wygłosiliśmy tę durną mantrę – BĘDĘ ŻYŁ DZIŚ NAJLEPIEJ, JAK POTRAFIĘ – i spotkanie dobiegło końca. Augustus Waters dźwignął się z krzesła i podszedł do mnie. Chód miał tak samo krzywy jak uśmiech. Był ode mnie znacznie wyższy, ale stanął w pewnej odległości, więc nie musiałam odchylać głowy, by spojrzeć mu w oczy.
– Jak się nazywasz? – zapytał.
– Hazel.
– A pełne nazwisko?
– Hazel Grace Lancaster.
Już miał powiedzieć coś więcej, kiedy podszedł do nas Isaac.
Poczekaj chwilę – poprosił Augustus, unosząc palec, a potem zwrócił się do kolegi: – Było znacznie gorzej, niż uprzedzałeś.
– Mówiłem ci, że to przygnębiające.
– To po co bierzesz w tym udział?
– Nie wiem. Może trochę pomaga?
Augustus spytał go na ucho, myśląc, że nie usłyszę:
– Czy ona często tu przychodzi?
Nie dosłyszałam odpowiedzi Isaaca, ale Augustus rzekł:
– Rozumiem. – Ujął przyjaciela za oba ramiona i cofnął się pół kroku. – Opowiedz Hazel, co się wydarzyło w klinice.
Isaac oparł się dłonią o stolik z przekąskami i skupił na mnie spojrzenie swojego wielkiego oka.
– Dobra. Poszedłem rano do kliniki i wyznałem chirurgowi, że wolałbym być głuchy niż ślepy. A on na to: „To nie działa w ten sposób”, więc ja: „Tja, rozumiem, że to tak nie działa. Mówię tylko, że wolałbym być głuchy niż ślepy, gdybym miał wybór, choć przecież wiem, że go nie mam”. A facet odpowiedział: „Dobra wiadomość jest taka, że nie będziesz głuchy”. Odrzekłem więc: „Dziękuję za zapewnienie, że nie ogłuchnę z powodu raka oka. Mam wielkie szczęście, że taki intelektualny gigant jak pan zgodził się mnie operować”.
– Prawdziwy kozak – uznałam. – Postaram się zachorować na nowotwór oka, żeby tylko go poznać.
– Powodzenia. No dobra, muszę lecieć. Czeka na mnie Monica. Chcę się na nią napatrzeć, póki mogę.
– Gramy w Counterinsurgence jutro? – zapytał Augustus.
– No pewnie. – Isaac okręcił się na pięcie i wbiegł na górę, przeskakując po dwa stopnie naraz.
Augustus odwrócił się do mnie.
– Dosłownie – powiedział.
– Dosłownie? – zdziwiłam się.
– Znajdujemy się dosłownie w Sercu Jezusa – wyjaśnił. – Myślałem, że to kościelna piwnica, a tymczasem to dosłownie Serce Jezusa.
– Ktoś powinien mu o tym powiedzieć – zauważyłam. – Chyba niebezpiecznie jest trzymać w swoim sercu młodzież chorą na raka.
– Sam bym mu powiedział – wtrącił Augustus – ale niestety dosłownie utknąłem w Jego Sercu, więc mnie nie usłyszy.
Zaśmiałam się. Pokręcił głową, spoglądając na mnie.
– Co? – zapytałam.
– Nic – odrzekł.
– To dlaczego tak na mnie patrzysz?
Uśmiechnął się półgębkiem.
– Bo jesteś piękna. Lubię patrzeć na pięknych ludzi, a jakiś czas temu postanowiłem nie odmawiać sobie prostych życiowych przyjemności. – Zapadła krótka niezręczna cisza. Augustus przebił się przez nią. – Zwłaszcza biorąc pod uwagę to, że wszystko i tak skończy się zapomnieniem, jak przed chwilą wyjątkowo klarownie wyłożyłaś.
Parsknęłam, westchnęłam czy może odetchnęłam, co i tak zabrzmiało jak kaszlnięcie, po czym zaprotestowałam:
– Nie jestem…
– Przypominasz zbuntowaną Natalie Portman. Natalie Portman z filmu V jak vendetta.
– Nie widziałam go.
– Naprawdę? – zdziwił się. – Piękna, rozczochrana dziewczyna zadziera z władzami i wbrew własnej woli zakochuje się w pewnym mężczyźnie, choć wie, że ma on kłopoty. Czy to nie brzmi jak twoja biografia?
Flirtował każdą sylabą. Mówiąc szczerze, ekscytował mnie. Nie wiedziałam nawet, że faceci mogą mnie ekscytować – nie w ten sposób, nie w rzeczywistości.
Obok nas przeszła jakaś młodsza dziewczynka.
– Jak leci, Aliso? – zapytał.
Uśmiechnęła się i wymamrotała:
– Cześć, Augustusie.
– Dziewczyna z Memoriala – wyjaśnił. Memorial był dużym szpitalem klinicznym. – A ty gdzie się leczysz?
– W Dziecięcym – odrzekłam, a mój głos zabrzmiał dużo słabiej, niż tego chciałam. Augustus pokiwał głową. Najwyraźniej rozmowa dobiegła końca. – No cóż… – powiedziałam, niepewnie wskazując głową schody, które miały nas wyprowadzić z Dosłownego Serca Jezusa. Przechyliłam wózek i ruszyłam. Augustus pokuśtykał obok mnie. – Do zobaczenia następnym razem – zasugerowałam.
– Powinnaś go obejrzeć – oznajmił. – To znaczy film V jak vendetta.
– Dobra. Postaram się.
– Nie. Ze mną. W moim domu – wyjaśnił. – Teraz.
Zatrzymałam się.
– Ledwie cię znam, Augustusie Watersie. Równie dobrze możesz maniakalnie mordować ludzi siekierą.
Pokiwał głową.
– Słusznie, Hazel Grace. – Minął mnie. Jego szerokie ramiona rozpychały zieloną koszulkę polo. Plecy miał proste, choć lekko przechylał się w prawo, z powodu protezy nogi, jak się domyśliłam. Kostniakomięsak czasami odbiera kończynę, żeby sobie spróbować człowieka. A jak mu posmakuje, bierze też resztę.
Poszłam za nim na górę, ale zostałam w tyle. Poruszałam się powoli, gdyż wchodzenie po schodach nie stanowiło ulubionego ćwiczenia dla moich płuc.
Potem wyszliśmy z Jezusowego Serca na parking. Wiosenne powietrze osiągnęło chłodną stronę doskonałości, a późnopopołudniowe słońce niebiańsko raniło nasze oczy1.
Mama jeszcze nie przyjechała, co wydało mi się dziwne, ponieważ do tej pory zawsze na mnie czekała. Rozejrzałam się i zauważyłam, jak wysoka, kształtna brunetka wgniata Isaaca w kamienną ścianę świątyni, całując go zaborczo. Znajdowali się na tyle blisko, że moich uszu dobiegały specyficzne dźwięki, które wydawali, a także słyszałam, jak on powtarza: „Zawsze”, a ona odpowiada: „Zawsze”.
Nagle koło mnie stanął Augustus i szepnął:
– Oni mocno wierzą w zasadę Publicznego Okazywania Uczuć.
– O co chodzi z tym „zawsze”? – Siorbanie zyskało na intensywności.
– To ich motto. Będą się z a w s z e kochali i tak dalej. Ostrożnie szacując, powiedziałbym, że w ciągu ostatniego roku użyli tego słowa jakieś cztery miliony razy.
Podjechały kolejne dwa samochody, do których wsiedli Michael oraz Alisa. Zostaliśmy tylko ja i Augustus, obserwujący Isaaca i Monicę, którzy poczynali sobie coraz śmielej, jakby wcale nie opierali się o ścianę miejsca kultu. Isaac sięgnął do jej piersi pod koszulką i zaczął ją miętosić, trzymając dłoń nieruchomo i poruszając tylko palcami. Zastanawiałam się, czy to może być przyjemne. Wcale tak nie wyglądało, ale postanowiłam wybaczyć Isaacowi, ponieważ miał niedługo stracić wzrok. Zmysły muszą się nasycić, póki człowiek czuje jeszcze głód i tak dalej.
– Wyobraź sobie, że po raz ostatni jedziesz do szpitala – odezwałam się cicho. – Po raz ostatni w ogóle jedziesz samochodem.
Nie patrząc na mnie, Augustus odparł:
– Psujesz mi nastrój, Hazel Grace. Usiłuję obserwować pierwszą miłość z jej cudowną nieporadnością.
– Wydaje mi się, że on sprawia jej ból – zauważyłam.
– Tak, trudno orzec, czy próbuje ją podniecić, czy wykonać badanie piersi. – W tym momencie Augustus Waters sięgnął do kieszeni i wyjął – Panie, zlituj się – paczkę papierosów. Otworzył ją i włożył papierosa do ust.
– Ty tak na poważnie? – zdumiałam się. – Uważasz, że to jest fajne? O Boże, właśnie wszystko zniszczyłeś.
– Jakie wszystko? – zainteresował się, patrząc na mnie. Niezapalony papieros zwisał z kącika jego nieuśmiechniętych ust.
– Całą sytuację, kiedy to chłopak, który nie jest nieatrakcyjny, nieinteligentny czy nie do zaakceptowania w jakiś szczególnie widoczny sposób, gapi się na mnie, rozumie niewłaściwe użycie dosłowności, porównuje mnie do aktorek i zaprasza do swojego domu na film. Ale oczywiście musi istnieć jakaś hamartia, a twoja polega na tym, że, mój Boże, chociaż miałeś cholernego raka, płacisz korporacji za szansę na to, aby wyhodować sobie kolejnego. O mój Boże! Zapewniam cię, że problemy z oddychaniem wcale nie są fajne. Totalnie się rozczarowałam. Totalnie.
– Hamartia? – zapytał, nadal z papierosem w ustach, przez co zaciskał zęby. Niestety miał piękną linię szczęki.
– Tragiczna skaza – wyjaśniłam, odwracając się od niego. Ruszyłam do krawężnika, zostawiając Augustusa z tyłu, i wtedy usłyszałam, że nieopodal rusza jakiś samochód. To była mama. Pewnie czekała, żebym się z kimś zaprzyjaźniła czy coś w tym rodzaju.
Czułam, jak narasta we mnie ta dziwna mieszanina rozczarowania i złości. Nawet nie wiem tak naprawdę, co to było za uczucie, tylko że mnie przepełniało i że chciałam walnąć Augustusa, a równocześnie wymienić moje płuca na takie, które potrafią być płucami. Stałam w trampkach na samej krawędzi krawężnika z kulą na łańcuchu w postaci zbiornika z tlenem i dokładnie w chwili, gdy mama podjechała, poczułam, jak ktoś chwyta mnie za rękę.
Wyrwałam dłoń, ale odwróciłam się do niego.
– Nie zabijają, dopóki ich nie zapalisz – powiedział, kiedy samochód zatrzymał się przy nas. – A ja nigdy żadnego nie zapaliłem. Widzisz, to metafora: trzymasz w zębach czynnik niosący śmierć, ale nie dajesz mu mocy, by zabijał.
– Metafora – powtórzyłam z powątpiewaniem. Mama czekała.
– Owszem, metafora – zapewnił.
– Czyli wybierasz swoje zachowania ze względu na ich metaforyczny wydźwięk… – podsumowałam.
– O, tak. – Uśmiechnął się. Szerokim, głupkowatym, prawdziwym uśmiechem. – Głęboko wierzę w metafory, Hazel Grace.
Odwróciłam się do samochodu. Zastukałam w okno. Otworzyło się.
– Idę na film do Augustusa Watersa – powiedziałam. – Proszę, nagraj dla mnie kilka kolejnych odcinków maratonu ANTM.



2


Augustus prowadził katastrofalnie. Zarówno zatrzymywaniu, jak i ruszaniu towarzyszyło gwałtowne szarpnięcie. Pas toyoty SUV wrzynał się w moje ciało za każdym razem, gdy Augustus hamował, a moja głowa leciała w tył, gdy przyspieszał. Być może byłam zdenerwowana – w końcu jechałam z obcym chłopakiem do jego domu, boleśnie świadoma tego, że moje beznadziejne płuca utrudnią wszelkie próby obrony przed niechcianymi awansami – ale prowadził tak zaskakująco fatalnie, że właściwie nie myślałam o niczym innym.
Przejechaliśmy może półtora kilometra w szarpanym milczeniu, zanim się usprawiedliwił:
– Trzy razy oblałem egzamin na prawko.
– Nie mów!
Zaśmiał się, kiwając głową.
– No cóż, nie mam odpowiedniego wyczucia w protezie, a nie potrafię nauczyć się wciskać gaz lewą nogą. Lekarze twierdzą, że większość osób po amputacjach nie ma problemów z jeżdżeniem, ale… rozumiesz. Nie ja. W każdym razie wybrałem się na egzamin po raz czwarty i szło mi tak jak teraz. – Pół kilometra przed nami światło zmieniło się na czerwone. Augustus wdepnął hamulec, a ja zawisłam w trójkątnych objęciach pasa bezpieczeństwa. – Przepraszam. Przysięgam, że staram się być delikatny. No i pod koniec egzaminu byłem pewien, że znowu oblałem, a tymczasem instruktor powiedział: „Jazda z tobą jest nieprzyjemna, ale bezpieczna w sensie technicznym”.
– Nie wiem, czy się z nim zgadzam – odpowiedziałam. – Wyczuwam w tym Bonus Rakowy.
Bonusy Rakowe to drobne przyjemności należne dzieciom z nowotworami i nienależne tym zdrowym: piłki do kosza z autografami sportowych sław, bezkarne nieodrabianie zadań domowych, niezasłużone prawo jazdy i tak dalej.
– Ta – powiedział. Zapaliło się zielone. Napięłam się, a Augustus wcisnął gaz do dechy.
– Wiesz, że są samochody z ręcznym sterowaniem dla ludzi, którzy nie mogą używać nóg? – zasugerowałam.
– Ta – powtórzył. – Może kiedyś. – Westchnął w sposób, który wzbudził we mnie wątpliwości, czy wierzy w jakiekolwiek „kiedyś”. Wiedziałam, że kostniakomięsak jest w znacznym stopniu uleczalny, ale mimo to…
Istnieje wiele sposobów, żeby określić czyjeś przybliżone nadzieje na przeżycie, nie pytając wprost. Użyłam więc klasycznego:
– Chodzisz do szkoły?
Zazwyczaj rodzice w którymś momencie zabierają cię ze szkoły, najczęściej wtedy, kiedy spodziewają się, że niedługo kopniesz w kalendarz.
– Ta – potwierdził. – Do North Central. Ale straciłem rok i jestem w drugiej klasie. A ty?
Zastanawiałam się, czy nie skłamać. W końcu nikt nie lubi trupów. Ale w efekcie powiedziałam prawdę.
– Nie, rodzice wycofali mnie trzy lata temu.
– Trzy lata? – powtórzył ze zdumieniem.
Przedstawiłam Augustusowi w skrócie historię mojego Cudu: gdy miałam trzynaście lat, zdiagnozowano u mnie raka tarczycy czwartego stopnia. (Nie wspomniałam mu o tym, że postawiono diagnozę trzy miesiące po tym, jak dostałam pierwszą miesiączkę. Odebrałam to tak: Gratulacje! Stałaś się kobietą. A teraz możesz umrzeć). Powiedziano nam, że jest nieuleczalny.
Przeszłam operację o nazwie „radykalna limfadenektomia szyjna”, która jest mniej więcej tak przyjemna jak jej nazwa. Potem były naświetlania. Następnie wypróbowali chemioterapię na guzach, które pojawiły się w płucach. Guzy zmalały, a potem urosły. Wówczas miałam już czternaście lat. Płuca zaczęły wypełniać się płynem. Wyglądałam dość koszmarnie – dłonie i stopy miałam spuchnięte jak balony, skórę popękaną, usta ciągle sine. Istnieje taki lek, dzięki któremu człowiek nie czuje się tak okropnie przerażony tym, że nie może oddychać, i mnóstwo tego wlewano w moje żyły przez wkłucie centralne, a prócz niego jeszcze kilka innych specyfików. Mimo to jest jednak coś nieprzyjemnego w tonięciu, zwłaszcza gdy odbywa się ono stopniowo przez kilka miesięcy. W końcu wylądowałam na OIOM-ie z zapaleniem płuc, a mama uklękła przy moim łóżku i zapytała: „Jesteś gotowa, skarbie?”. Odpowiedziałam, że jestem. Tato tylko powtarzał, że mnie kocha, głosem nie tyle łamiącym się, ile złamanym. Mówiłam mu, że też go kocham. Wszyscy trzymaliśmy się za ręce, a ja nie mogłam złapać oddechu. Moje płuca walczyły desperacko, rzęziły, wypychały mnie z łóżka w poszukiwaniu pozycji, która zapewni im choć trochę powietrza, a ja byłam zażenowana ich desperacją, zdegustowana, że po prostu nie odpuszczą. Pamiętam, jak mama mówiła, że jest dobrze, że ze mną jest dobrze, że będzie dobrze, a ojciec tak bardzo starał się nie płakać, że kiedy w końcu zanosił się szlochem, co zdarzało się regularnie, brzmiał on jak prawdziwe trzęsienie ziemi. I pamiętam, że nie chciałam być przytomna.
Wszyscy sądzili, że to już koniec, ale moja pani onkolog, doktor Maria, zdołała jakoś wyciągnąć ze mnie trochę płynu i wkrótce antybiotyki, które dostawałam na zapalenie płuc, zaczęły działać.
Doszłam do siebie i po niedługim czasie zostałam włączona do grupy testującej leki eksperymentalne, tak słynne w Republice Rakonii dla Niepracujących. Lekarstwo nazywało się Phalanxifor, a jego molekuły były obmyślone tak, by łączyły się z komórkami rakowymi i spowalniały ich wzrost. Nie działało na mniej więcej siedemdziesiąt procent chorych. Ale na mnie zadziałało. Guzy zmalały.
I takie pozostały. Wiwat, Phalanxifor! Przez ostatnie półtora roku moje przerzuty prawie się nie powiększyły, dzięki czemu mam płuca, które co prawda słabo sprawdzają się w swojej roli, ale możliwe, że dzięki butli z tlenem i dziennej dawce Phalanxiforu będą dawały radę jeszcze przez jakiś nieokreślony czas.
Mówiąc szczerze, mój Wielki Cud kupił mi jedynie odrobinę czasu. (Nie znałam jeszcze wielkości tej odrobiny). Ale opowiadając o nim Augustusowi, odmalowałam obraz w samych różowych barwach, podkreślając cudowność tego Cudu.
– W takim razie teraz musisz wrócić do liceum – uznał.
– Niestety nie mogę – odrzekłam – ponieważ zdałam już zaocznie maturę. Uczę się teraz w MCC. – To był nasz lokalny college.
– Dziewczyna z college’u! – powiedział, kiwając głową. – To wyjaśnia tę aurę wyrafinowania. – Uśmiechnął się do mnie kpiąco. Żartobliwie pacnęłam go w ramię. Wyczułam pod skórą mięsień, napięty i imponujący.
Z piskiem opon skręciliśmy na osiedle otoczone dwuipółmetrowym tynkowanym murem. Jego dom był pierwszy po lewej. Dwupiętrowy, w stylu kolonialnym. Gwałtownie zaparkowaliśmy na podjeździe.
Weszłam za Augustusem do środka. Na drewnianej tabliczce na drzwiach wygrawerowano kursywą słowa: „Tam dom twój, gdzie serce twoje”. Okazało się, że całe mieszkanie przybrane jest podobnymi mądrościami. Nad wieszakiem wisiała sentencja: „Dobrych przyjaciół trudno znaleźć, a jeszcze trudniej zapomnieć”. Natomiast haftowana poducha w umeblowanym antykami salonie obiecywała: „W ciężkich chwilach rodzi się prawdziwa miłość”. Augustus zauważył, że ją czytam.
– Rodzice nazywają je motywatorami – wyjaśnił. – Są wszędzie.

Mama i tata mówili na niego Gus. Przygotowywali właśnie enchillady w kuchni (witraż nad zlewem głosił entuzjastycznie: „Rodzina jest wieczna”). Mama nakładała kurczaka na tortille, które tata zwijał i umieszczał w szklanym naczyniu żaroodpornym. Nie wydawali się zaskoczeni moim przyjściem, co miało sens: to, że czułam się wyjątkowa przy Augustusie, wcale nie znaczyło, że taka byłam naprawdę. Może co wieczór sprowadzał do domu inną dziewczynę, żeby ją obłapiać podczas oglądania filmu.
– To jest Hazel Grace – przedstawił mnie.
– Wystarczy tylko Hazel – sprostowałam.
– Jak się masz, Hazel? – przywitał mnie ojciec Gusa. Był wysoki – niemalże wzrostu syna – i chudy tak, jak ludzie w wieku rodziców zazwyczaj nie bywają.
– Okay – odrzekłam.
– Jak było na grupie wsparcia u Isaaca?
– Fantastycznie – oznajmił Gus z ironią.
– Ależ z ciebie maruda – zganiła go mama. – Hazel, tobie się podobało?
Wahałam się przez chwilę, nie wiedząc, czy skalibrować odpowiedź tak, żeby zadowoliła Augustusa, czy jego rodziców.
– Większość uczestników jest naprawdę miła – powiedziałam w końcu.
– To samo odkryliśmy podczas leczenia Gusa w Memorialu, jeśli chodzi o rodziny chorych – wyznał ojciec. – Wszyscy byli tacy mili. I silni. W najcięższych chwilach Bóg stawia na naszej drodze najlepszych ludzi.
– Szybko, dajcie mi poduchę i nici, muszę uwiecznić nowy motywator – oznajmił Augustus. Jego ojciec wyglądał na lekko dotkniętego, ale Gus objął go za szyję swoim długim ramieniem i powiedział: – Żartuję, tato. Lubię te szalone motywatory. Naprawdę. Tylko nie mogę się do tego przyznawać, bo jestem nastolatkiem.
Ojciec wzniósł oczy do nieba.
– Mam nadzieję, że zjesz z nami kolację? – zapytała mama. Była niską brunetką, nieco myszowatą.
– Chyba tak – odpowiedziałam. – Muszę być w domu przed dziesiątą. Ale niestety nie jadam mięsa.
– Nie ma sprawy. Zrobimy dla ciebie kilka wegetariańskich – zapewniła.
– Zwierzaki są zbyt milusie? – zakpił Gus.
– Chcę zminimalizować liczbę zgonów, za które ponoszę odpowiedzialność – wyjaśniłam.
Gus już otworzył usta, żeby odpowiedzieć, ale się powstrzymał.
Jego mama przerwała ciszę:
– Uważam, że to wspaniałe podejście.
Przez chwilę rozmawialiśmy o tym, że te enchillady to Słynne Enchillady Watersów, których grzech nie spróbować, że Gus też musi wracać o dziesiątej i że zupełnie nie ufają ludziom, którzy każą wracać swoim dzieciom o innej godzinie, i czy chodzę do szkoły – „uczy się w college’u”, wtrącił Augustus – i że pogoda jest naprawdę absolutnie przecudowna jak na marzec, a na wiosnę wszystko jest takie świeże, i ani razu nie zapytali mnie o tlen i diagnozę, co było dziwne i miłe, a potem Augustus oznajmił:
– Obejrzymy V jak vendetta, żeby Hazel zobaczyła swojego filmowego sobowtóra, Natalie Portman z dwudziestego pierwszego wieku.
– Telewizor w salonie jest do waszej dyspozycji – radośnie zapewnił tata.
– Chyba będziemy oglądali w piwnicy.
Ojciec zaśmiał się.
– Zawsze warto spróbować! W salonie.
– Ale chciałbym pokazać Hazel Grace piwnicę – obruszył się Augustus.
– Wystarczy tylko Hazel – poprawiłam go.
– Pokaż więc Tylko Hazel piwnicę – zaproponował ojciec – a potem przyjdźcie na górę i obejrzyjcie film w salonie.
Augustus wydął policzki, przeniósł ciężar ciała na zdrową nogę, obrócił się i ruszył do przodu.
– Dzięki – mruknął.
(…)



LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...